Stawiam dwie tezy. Po pierwsze, ta scena zmienia się, ale się nie rozdrabnia. Po drugie, po wyborach prezydenckich nastąpią wybory parlamentarne i one wyklarują sytuację - najprawdopodobniej po myśli nowego prezydenta.Co się tyczy pierwszego, trzeba zauważyć, że tuż przed pierwszą turą wyścigu do Pałacu Elizejskiego ukształtowała się czołówka, która składa się z czworga liderów czterech dużych nurtów opinii (poparcie w sondażach na poziomie 17-25 proc.). Te nurty są częściowo nowe i jeszcze niestabilne, ale właśnie zarówno jedne, jak i drugie wybory będą zmierzać do ich umocnienia - taka jest logika instytucji V Republiki. Ten i ów z kandydatów (najbardziej skrajnie lewicowy Jean-Luc Mélenchon) przebąkuje wprawdzie o zmianie ustrojowej, ale na razie to tylko hasła. Póki co, stare mechanizmy działają i to one wytworzą nowe potencjały polityczne po wyborach. Tak więc mamy na scenie: Marine Le Pen - liderkę skrajnie prawicowego Front National, partii (co by o niej złego nie mówić w kategoriach ideowych czy politycznych) solidnej, dobrze zakorzenionej w kraju, z wiernym i zróżnicowanym socjalnie, geograficznie i generacyjnie elektoratem. Dalej mamy: Françoisa Fillona - lidera Les Républicains. Tu, owszem, jest niewątpliwy problem przywództwa, bo Fillon popadł w potężne tarapaty, wszczęto wobec niego postępowanie karne. Można sobie łatwo wyobrazić, że po porażce koledzy partyjni dobiorą się wreszcie Fillonowi do skóry, to będzie bolało i Fillona i partię. Ale koniec końców Republikanie też są solidną, dobrze zakorzenioną partią. Nawet jeśli nastąpi rozłam, to nie będzie dla tej partii cios śmiertelny. Zresztą, porażka nie jest nieuchronna. Dalej mamy: Emmanuela Macrona - człowieka, o którym jeszcze dwa lata temu nikt nie słyszał, jako o osobistości życia publicznego. Zgoda więc co do tego, że jest to kariera niespotykana. Ale z kolei skala jego sukcesu - już teraz - jest tak wielka, że można przewidywać, że nawet w razie porażki on sam utrzyma się na scenie politycznej jako lider nowego ugrupowania En Marche. W końcu mamy: Jeana-Luca Mélenchona - byłego polityka lewego skrzydła Parti Socialiste, później flirtującego z komunistami, dziś kandydata nowej formacji La France Insoumise. Można powiedzieć, że jest to formacja organizacyjnie słaba jeszcze i nieokreślona (choć nawiązująca do niegdysiejszego Front de Gauche, pod szyldem którego Mélenchon startował w wyborach prezydenckich 5 lat temu). Jednak i tu mamy czynnik nowy: niewątpliwy sukces tego kandydata. Nawet jeśli Mélenchon nie wejdzie do drugiej tury, to wynik w granicach 15-20 proc. poparcia czyni go poważnym aktorem politycznym, który miałby wszelkie szanse, żeby na gruzach lewicy Partii Socjalistycznej, komunistów i innych nurtów "lewicy lewicy" zbudować coś nowego, solidnego. Wniosek: scena polityczna raczej się przekształca niż rozdrabnia. Tak jest teraz, a jak będzie pod wpływem wydarzeń najbliższych miesięcy, wyborów prezydenckich i parlamentarnych? Co się, zatem, tyczy drugiej mojej tezy, trzeba pamiętać, że w V Republice zawsze (poza jednym wyjątkiem wyborów w 1988 r.) wybory prezydenckie wytwarzały dynamikę polityczną pozwalającą nowemu prezydentowi na sukces jego formacji w wyborach do Zgromadzenia Narodowego, które następują kilka tygodni po objęciu urzędu przez głowę państwa. Trzeba pamiętać, że są to wybory większościowe, w okręgach jednomandatowych, w dwóch turach głosowania. To jest system, który wybitnie sprzyja silnym, a formacja nowego prezydenta ma świeży sukces swojego na koncie, jest więc silna. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że nawet Marine Le Pen - gdyby stała się nowym prezydentem - potrafiłaby dzięki temu mechanizmowi wprowadzić do Zgromadzenia Narodowego swoją większość. Powiadam: "nawet", ponieważ wszyscy wiedzą, że działa we Francji od kilkudziesięciu lat tzw. pakt republikański, który sprawia, że w drugiej turze wyborów parlamentarnych FN prawie nigdzie nie ma sojuszników. Ale siła działania tego mechanizmu jest ograniczona, ustaje ona mianowicie wtedy, gdy izolowana partia już nie potrzebuje sojuszników, bo wygrywa sama w okręgach. Gdyby więc Marine Le Pen zdobyła prezydenturę, to by automatycznie otwierało drogę FN do zdobycia większości parlamentarnej. Owszem, FN byłoby z tym trudniej niż innym, ale gdyby sukces prezydencki był wyraźny (na poziomie 55 do 45), to i większość w Zgromadzeniu by się udało zdobyć. Co zadziałałoby w przypadku Marine Le Pen i jej Frontu Narodowego, zadziałałoby tym bardziej w przypadku pozostałych kandydatów "wielkiej czwórki": Fillona, Macrona i Mélenchona. Tak funkcjonują instytucje. A instytucje V Republiki są w dużym stopniu contraignants - wymuszające określone zachowania aktorów politycznych. Dlatego przewiduję, jak na wstępie. Roman Graczyk