Na jednym z internetowych portali wyczytałem informację, że w piwnicach jakiejś warszawskiej kamienicy zrekonstruowano powstańczy szpital. Jest nawet zdjęcie - białe, metalowe łóżka, czyściutkie, białe prześcieradła, z czerwonym krzyżem. "Odtworzono klimat z roku 1944" - cieszy się autor tej notki. Ach, tylko się kłaść i chorować! Fundacja, która ten "szpital" przyszykowała, chwali się, że wcześniej wystawiała gry uliczne i teatrzyk dla dzieci. Oczywiście, żeby przybliżyć klimat tamtych dni. Znaczy się, dobrze dzieci miały w Powstaniu, teatrzyki im wystawiano... Ma też być konkurs na powstańcze graffiti. Łatwo przewidzieć, jakie motywy będą tam dominować - uśmiechnięci chłopcy w battle-dressach i oficerkach, uśmiechnięte dziewczyny. Ach, jak pięknie być młodym i bohaterskim! Nie mam złudzeń - nie ma granicy, która zatrzyma te wszystkie głupoty, produkowane w każdą rocznicę Powstania. To się już dawno wymknęło spod kontroli rozumu. Bo nie wspominamy Powstania, jakie było naprawdę, tylko nasze wyobrażenie o nim. To wyobrażenie, mit Powstania, napędzany jest przez dwie siły. Po pierwsze, przez bożka politycznej poprawności. Powstanie umieszczono w kanonie mitów założycielskich III RP. Więc taki mit musi być piękny. A drugim bożkiem są wymogi popkultury. Która tworzy lukrowane obrazki, komiks. Czy więc warto spierać się z komiksem? Jeżeli ktoś poważnie traktuje Powstanie Warszawskie - to powinien. Bo nie było to żadne zwycięstwo, tylko straszliwa klęska. Tych liczb nigdy dosyć - straty Niemców wyniosły 1,5-2 tys. zabitych. Straty powstańców to 9,7 tys. poległych i 5-7 tys. zaginionych. Do tego Niemcy podawali, że wymordowali 180-200 tys. cywili. Jeden Niemiec - stu Polaków. O jakiej więc walce tu mówić? Te 63 dni to była masakra miasta. Ona zaczęła się już w pierwszych dniach, kiedy oddziały niemieckie wkroczyły na warszawską Wolę. Do 12 sierpnia zgładzono tam od 50 tys. do 65 tys. mieszkańców. Szczególnie tragiczny był dzień 5 sierpnia - zamordowano wtedy od 25 tys. do 40 tys. osób. To była chyba największa masakra w całych tysiącletnich dziejach Polski. A jak mordowano? Tym wszystkim fanom historycznych rekonstrukcji - od szpitala, od teatrzyku, gier ulicznych - podpowiadam: wiadomo jak mordowano, są relacje cudownie ocalałych, i żołnierzy Wehrmachtu. Na przykład Krystyny Błońskiej, wówczas 17-letniej dziewczyny: "Mieszkałam z rodzicami na Płockiej. 5 sierpnia usłyszeliśmy na dole rosyjską mowę. Ucieszyliśmy się: już przyszli z pomocą powstaniu, będzie koniec walk. I był... Rosjanie w służbie niemieckiej poprowadzili nas na Leszno. Tam zabijaniem zajmowali się już Niemcy. Był ładny dzień, sobota, koło południa. Stałam w tłumie z mamą i tatą, czekając na swoją kolej. Niemcy brali po kilka osób, rodzinami, kazali podchodzić do miejsca, gdzie leżały ciała innych, strzelali w plecy i w głowę. Byliśmy tak posłuszni! Ludzie zachowywali się spokojnie, ciszę przerywały tylko strzały. Jakaś pani uklękła przed Niemcem, zdjęła złoty łańcuszek. Wziął łańcuszek, gestem polecił, by dołączyła do rodziny czekającej na rozstrzelanie, po chwili nie żyła. W kolejnej piątce zastrzelono pana z dzieckiem na ręku. Mówiłam: 'Mamo, nie patrz tam'. Chciałam, by jak najszybciej skończyło się czekanie, więc wcale nie odsuwałam się do tyłu, odmawialiśmy Zdrowaś Mario. Myślałam: strzał w głowę to nic, bałam się tylko, że zaczną rzucać granaty, które nas porozrywają. Przyszła pora na nas, stanęłam między rodzicami, trzymaliśmy się za ręce, dołączono do nas jeszcze dwie panie. Nie słyszałam strzału, straciłam przytomność. Gdy się ocknęłam, był zmierzch, już nie rozstrzeliwano. Leżałam zakrwawiona obok rodziców, miałam nadzieję, że może żyją, ale ich ciała były już sztywne. Mnie kula tylko drasnęła w głowę". Symbolem tragedii Woli jest Wanda Lurie, polska Niobe. 5 sierpnia, w zaawansowanej ciąży, wraz z trójką dzieci została wyprowadzona na rozstrzelanie w fabryce Ursus przy Wolskiej 55. Dzieci zginęły na jej oczach, ona trafiona w głowę cudem przeżyła. 20 sierpnia urodziła syna Mścisława. Ponieważ leżące na ulicach rozkładające się zwłoki groziły wybuchem epidemii, Niemcy zaczęli mordować, tworząc miejsca egzekucji. System eksterminacji zorganizowano w taki sposób, że kolejne grupy wstępowały na zwłoki. Powstawały stosy ciał o rozmiarach nawet 20 na 35 metrów, sięgające do wysokości prawie 2 metrów (wyższe były niepraktyczne, bo trudno się na nie wchodziło). Ludzie wchodzili na leżące zwłoki, opornych wpychano siłą, dzieci były wnoszone przez rodziców. Wszyscy kładli się twarzami w dół, zabijano ich strzałami w tył głowy, na trupach układano suche polana, po czym natychmiast przyprowadzano następną grupę. Gdy było już dziewięć-dziesięć warstw ciał, polewano je ropą i podpalano. Rannych lub chorych dowożono wózkami i wrzucano w płomienie. Dokładnie opisał to podoficer Willie Fiedler z Wehrmachtu. Inny żołnierz Wehrmachtu, Mathias Schenk, opisał z kolei, co działo się w domach mieszkalnych: "Wpadli ludzie Dirlewangera. Jeden wziął kobietę. Była ładna, młoda. Nie krzyczała. Gwałcił ją, przyciskając mocno jej głowę do stołu. W drugiej ręce miał bagnet. Najpierw rozciął jej bluzkę. Potem jedno cięcie, od brzucha po szyję. Krew chlusnęła". Przepraszam, ale gdy czyta się te relacje, to naprawdę nie ma się ochoty słuchać powstańczych piosenek, paplaniny dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego o "dzielnych kobietach" i "morowych pannach", patrzeć na jakieś zabawy uliczne, słuchać nadymających się polityków, tłumaczących, że Powstanie było konieczne, że przyniosło wolność i tak dalej. Guzik prawda! Nie było konieczne, nic nie przyniosło, poza nieszczęściem, poza 200 tys. ofiar. Było na rękę Hitlerowi i Stalinowi, i nikomu więcej. I to żaden patriotyzm frymarczyć życiem setek tysięcy niewinnych ludzi. Powstanie Warszawskie to była nie tylko głupota, ale i zbrodnia - twierdził generał Anders. Nad wyraz trafnie.