Obecny wzrost gospodarczy (po spadku jego tempa w pierwszym roku rządów PiS) jest utrzymywany dzięki wysokiemu popytowi, podsycanemu rozdawanymi pieniędzmi, głównie w ramach wychwalanego programu 500+. Są to w większości pieniądze pożyczone na bardzo wysoki procent. Za standardowe, 10-letnie obligacje polski rząd musi płacić ich nabywcom (czyli swoim pożyczkodawcom) prawie 3,5% odsetek. Więcej rynki żądają jedynie od krajów peryferyjnych, w tym od darzonej przez obecną ekipę sympatią erdoganowskiej Turcji (ponad 11%) i putinowskiej, też wstającej z kolan Rosji (ponad 7,5%), pogrążonej w kryzysie i balansującej na granicy niewypłacalności Grecji (ponad 5%) oraz tradycyjnie najbardziej zacofanej w UE Rumunii (4,4%). Najlepsze, czyli najbardziej wiarygodne państwa europejskie (Austria, Belgia, Niemcy, Dania, Finlandia, Francja, Holandia, <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-szwecja,gsbi,3494" title="Szwecja" target="_blank">Szwecja</a>) mogą pożyczać pieniądze za mniej niż 1%, a Szwajcaria nawet każe sobie dopłacać tym, którzy chcieliby jej pożyczyć pieniądze (oprocentowanie ujemne). Jak zatem widać, wiarygodność Polski w oczach potencjalnych kredytodawców jest relatywnie niska i polski rząd musi płacić im wysokie odsetki od pożyczek zaciąganych na finansowanie konsumpcji, która jest obecnie jedynym czynnikiem podtrzymującym wzrost gospodarczy, bo inwestycje od czasu dojścia PiS do władzy zamarły. Wicepremier Morawiecki od dawna stale zapowiada, że lada miesiąc ruszą i to z kopyta. Jak by to się miało stać możliwe, skoro wskaźnik nastrojów wśród potencjalnych inwestorów (PMI) jest słaby? Obecnie wynosi nieco ponad 53 i daleko mu do poziomu z połowy 2014 czy początku 2015, kiedy przekraczał 55. Przede wszystkim jednak jest znacznie niższy niż średnia w Unii Europejskiej, gdzie stopniowo zbliża się do 60, a w Niemczech ten poziom przekroczył. Zatem w Europie nastroje inwestorów i ich zapał do angażowania się w rodzime gospodarki są o wiele żywsze, więc nie bardzo widać powody, dla których mieliby inwestować swoje kapitały w Polsce. Niższe koszty pracy? Ciekawe, co na to powiedzieliby pracownicy, zwłaszcza reprezentowani przez sprzymierzoną z rządem "Solidarność". Ubocznym skutkiem nakręcania koniunktury popytem, podsycanym przez rozdawanie pieniędzy, jest utrata wartości tych drugich, czyli inflacja. W minionych latach omal zdążyliśmy o niej zapomnieć (przez ponad 2 lata mieliśmy deflację, czyli stały spadek cen), za rządów PiS inflacja powróciła i ceny rosną coraz szybciej. Obecnie nie jest to jeszcze poziom niebezpieczny (nieco ponad 2%), ale grozi jego dalszy wzrost. Zabezpieczeniem przed nim mogłaby być zdyscyplinowana polityka pieniężna prowadzona przez Narodowy Bank Polski, na mocy konstytucji odpowiedzialny za wartość polskiego pieniądza. Ale NBP, podobnie jak wiele innych państwowych instytucji, stał się agendą PiS, spełniającą oczekiwania obecnej ekipy rządzącej. A w jej interesie jest utrzymanie taniego pieniądza krajowego, aby mieć do niego łatwiejszy dostęp (i więcej go wydawać), a ponadto wzrost cen nabija wpływy budżetowe z podatków od drożejących towarów i usług (VAT), będące głównym źródłem jego zasilania. NBP na pewno więc nie podniesie stóp procentowych, co utrudniłoby rządowi dostęp do krajowego pieniądza (stałby się droższy) i szastanie nim, bo choć mogłoby powstrzymać wzrost cen, lecz przy okazji zmniejszyć wpływy budżetowe, którymi Morawicki tak się chwali. Zagrożenie inflacją i jej negatywnym wpływem na wzrost gospodarczy nie jest jedynie spekulacją. To <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-rada-polityki-pienieznej,gsbi,1079" title="Rada Polityki Pieniężnej" target="_blank">Rada Polityki Pieniężnej</a> prognozuje wzrost tej pierwszej i spadek tego drugiego (w 2017 r. 1,8% i 4,0%, w 2018 r. 2,0% i 3,5 %, w 2019 r. 2,5% i 3,3%). Nakręcanie gospodarki wzrostem popytu, pobudzanego rozdawaniem pożyczonych na wysoki procent pieniędzy, ma też inny skutek w postaci rosnących zakupów towarów importowanych i w rezultacie pogorszenia relacji eksportu do importu. Po osiągnięciu w 2015 r. nadwyżki handlowej, zaczynamy ją stopniowo tracić i prawdopodobnie na koniec roku zanotujemy deficyt. Nader naciągana i wysoce przesadna jest więc samochwalna propaganda rządu i jego agend o wzroście gospodarczym. Nakręcany jest on rosnącą sprzedażą coraz droższych towarów i usług, kupowanych przez zadowolonych konsumentów za rozdane im pieniądze, pożyczane na wysoki procent, przy narastającym pogarszaniu salda handlowego z zagranicą. Ci, którzy ostrzegają przed ryzykiem pobudzania koniunktury takimi metodami wyzywani są od malkontentów, czarnowidzów, czasami wręcz wrogów ojczyzny, zakutych neoliberałów nierozumiejących nowatorskich, ożywczych trendów w polityce makroekonomicznej, wyczarowywanych przez gospodarczych cudotwórców. Kiedyś zapewne do tych kwestii wrócimy, ale raczej w gorszych nastrojach.