Po wielu polskich miastach jeżdżą od czasu do czasu zabytkowe tramwaje i jakoś to nie budzi kontrowersji. Wydawało się także, że po 1989 roku krytycznie i konstruktywnie przepracowaliśmy PRL-owską narrację o tzw. ziemiach odzyskanych jako odwiecznie polskich. Władze i mieszkańcy Wrocławia wręcz chlubią się jego wielokulturową przeszłością, a w ankiecie na najbardziej zasłużoną postać w historii Szczecina współcześni mieszkańcy wysoko uplasowali nadburmistrza Hermanna Hakena, inicjatora budowy efektownych tarasów, zwanych od czasu PRL Wałami Chrobrego, a przed wojną właśnie jego nazwiskiem. Za zasługi dla miasta (nie tylko słynne tarasy) uczczono tę postać kilkanaście lat temu nazwą ronda. Dużą popularnością cieszy się kryminalna saga powieściowa Marka Krajewskiego rozgrywająca się w przedwojennym Breslau, której bohaterem jest oficer policji Eberhard Mock. Ale może już niedługo jacyś fanatyczni narodowcy zażądają, aby wprowadzić do tych powieści postać przedwojennego wrocławianina o nazwisku Zbigniew Jóźwiak lub jakoś tak. Może zresztą nie należy tej serii książkowej głośno przypominać, aby nie ściągnąć na autora zarzutów o kwestionowanie polskości Wrocławia. Ponoć władze litewskie jeszcze niedawno wysyłały na granicę z Polską patrole zatrzymujące zdążające do stolicy Litwy polskie autobusy, mające na przedzie napis "Wilno" i karały kierowców wysokimi grzywnami za łamanie przepisów o języku państwowym, według których nad przednią szybą powinien być napis "Vilnius". Raczej można się z tego śmiać, niż tym oburzać, choć to także. A tym bardziej, gdy karani są zamieszkujący rejon wileński autochtoniczni Polacy za stosowanie polskich nazw na budynkach i ulicach. A na przykład w ukraińskim Iwano-Frankowsku jest w centrum restauracja oklejona przedwojennymi widokami miasta, z wyraźnie widocznymi napisami polskimi i nazwą Stanisławów, jaką wówczas ono nosiło. We Lwowie zaś funkcjonuje kawiarnia "Szkocka", ochoczo eksponująca pamiątki po słynnych przedwojennych bywalcach z tzw. lwowskiej szkoły matematycznej, mających tam ulubioną przystań towarzysko-naukową. Skądinąd w Wilnie i we Lwowie istnieją do dziś zachowane cmentarze polskie, w tym pierwszym mieście z grobowcem matki Piłsudskiego i jego sercem, w tym drugim z monumentalnym upamiętnieniem ofiar walk przeciw Ukraińcom. Tymczasem we Wrocławiu poniemieckie cmentarze zostały unicestwione przez władze komunistyczne i kościelne. Na Śląsku, tak żarliwie teraz kokietowanym przez obecne władze, a szczególnie kandydującego tam do Sejmu Mateusza Morawieckiego, na każdym niemal kroku można się jednak natknąć na pamiątki po dawnych niemieckojęzycznych współmieszkańcach tego pogranicznego i mającego burzliwą historię regionu. Niektórzy obecni mieszkańcy z dumą podnoszą, że kilkunastu Ślązaków było noblistami. Wszyscy niemieckojęzyczni. Podobnie jak Günter Grass, hołubiony w Gdańsku twórca bodaj najbardziej znanej w świecie powieści rozgrywającej się w tym mieście. Dla niektórych nacjonalistów jednak nie tylko Grass, lecz także Szymborska i Miłosz byli obcy, choć tych dwoje polskojęzycznych (ale Miłosz uważający się za Litwina, skądinąd jak Mickiewicz czy Piłsudski). Kryteria naszości bywają bardzo rygorystyczne. Mickiewicz prawie 200 lat temu pisał proroczo "Miasto Gdańsk! niegdyś nasze będzie znowu nasze". To jednak nie znaczy, że kamienice, kościoły czy słynne bramy budowali tam "nasi" rozumiani jako polskojęzyczni. Nawet, jeśli z jednej z tych kamienic niekiedy wyglądała panienka z okienka (skądinąd nosząca imię Hedwiga). Niedawno w brytyjskich archiwach odnaleziono dokumenty naturalizacyjne przodków Tolkiena. Okazało się, że jego protoplasta jako miejsce urodzenia miał wpisany "Danzig". Nasz ci on czy nie?