W opracowaniach ekonomistów i specjalistów nauk społecznych funkcjonuje określenie tourism-led growth, sugerujące możliwość oparcia rozwoju (wzrostu) ekonomicznego na obsłudze ruchu turystycznego. Ale nie ma wśród badaczy pewności, czy takie zjawisko w ogóle występuje. W wielu miejscach masowo odwiedzanych przez turystów następuje kryzys wynikający z paradoksu, że nie da się tam żyć. Spektakularny przykład to Wenecja, jedno z najliczniej odwiedzanych miast na świecie i jedno z najszybciej tracących mieszkańców, których pozostało obecnie (w części historycznej, wyspiarskiej) raptem 50 tys., czyli tyle, co w przeciętnym polskim mieście powiatowym. Zatem najwyraźniej z turystów - albo z turystami - nie da się żyć. Wenecjanie dzięki turystom nie poprawiają swojego standardu życia, lecz z powodu turystów porzucają życie w mieście, do którego tamci przybywają. Inaczej mówiąc, uciekają przed nimi. Podobnie zaczynało być - przed pandemią - w innych licznie odwiedzanych miastach. "Tourists go home" - takie napisy pojawiały się w Barcelonie, której mieszkańcy też najwyraźniej nie uznawali napływu turystów za dobrodziejstwo. Powstało nawet specjalne określenie overtourism, co można by przetłumaczyć niezręcznie jako "przeturystyfikowanie", po polsku używa się raczej pojęcia "turystyfikacja". Doświadczyły tego zjawiska także niektóre polskie miasta, w tym zwłaszcza Kraków. Turyści przyciągani przez zabytki niezbyt poprawiają kondycję odwiedzanych krajów. Egipt, Grecja, Włochy - to trzy kraje, na terenie których zgromadzone są najwspanialsze i najbardziej znane obiekty śródziemnomorskich cywilizacji. Żaden z nich nie jest liderem gospodarczego wzrostu, ujmując to oględnie, choć poza zabytkami dysponują też urokami nadmorskich kurortów, plaż i kąpielisk. Bo też i tzw. tropikalne raje, nastawione na turystykę wypoczynkowo-rekreacyjną, nie należą do najbogatszych. Malediwy, Wyspy Kanaryjskie czy Karaiby to nie są bynajmniej miejsca wymarzone do życia. Znamienne było niedawne instagramowe przesłanie pary nowożeńców, którzy na taką rajską wyspę udali się w podróż poślubną i utknęli tam z powodu pandemii. "To miejsce jest wspaniałe, jeśli można je opuścić" - napisali ze smutkiem, skazani na dłuższy niż planowali pobyt na wyspie, o której pewnie wielu marzy, nie zdając sobie sprawy, jak się tam żyje na stałe. Miejsca takie, podobnie jak te atrakcyjne przyrodniczo, tracą swoje walory, gdy są masowo odwiedzane. Dzika, nieskażona, czysta przyroda pod wpływem tłumów poszukiwaczy i wielbicieli jej uroków przestaje być dzika, nieskażona i czysta. Niektóre z takich miejsc trzeba przed turystami zamykać, aby je ocalić przed zadeptaniem, zniszczeniem, degradacją. Kolejki czekających na wejście już nie tylko na Giewont czy Orlą Perć, ale nawet na Mount Everest obrazują absurd tego pędu do odwiedzenia miejsc atrakcyjnych przyrodniczo. Po sezonie zarówno z Tatr, jak z Himalajów, wywożone są tony śmieci i odpadów pozostawionych tam przez miłośników przyrody. Podobnie jak z lasów i parków narodowych. W przypadku wytworów kultury, też masowo nawiedzanych, dla ich ochrony przybyszom często udostępnia się kopie. Tak jest zarówno w przypadku paleolitycznych malowideł naskalnych w jaskiniach, jak słynnej czwórki koni na weneckiej bazylice św. Marka, a podobno także Mony Lisy w Luwrze. Wątpliwe więc czy masowa turystyka przynosi masowe korzyści, a w każdym razie więcej korzyści niż strat i szkód. Niektórzy twierdzą, że załamanie masowego ruchu turystycznego w okresie pandemii sprawi, iż mieszkańcy krajów, regionów, miast i miejsc licznie wcześniej odwiedzanych, zatęsknią za przybyszami. Ale może jednak uznają, że spokojne życie w atrakcyjnym, lecz cichym miejscu jest więcej warte, niż pieniądze płynące wraz z turystycznym tłumem, harmiderem i zgiełkiem, czyniącym to życie trudnym do zniesienia. Janusz A. Majcherek