Tymczasem mierzalne wskaźniki są niepodważalne i niepokojące. Według raportów OECD tylko 3 kraje (Turcja, Łotwa, Meksyk) spośród 35 badanych przeznaczają na ochronę zdrowia mniejszą część swoich budżetów niż Polska. Pieniądze to bynajmniej nie wszystko, bo liczy się też racjonalny sposób ich wydawania, ale bez nich trudno marzyć o wyraźnej poprawie dostępności i jakości usług medycznych. Skąd je brać? Albo trzeba więcej płacić w formie składek ubezpieczeniowych, podatków lub bezpośrednich opłat za konkretne zabiegi, albo przesunąć część środków publicznych z innych wydatków na te medyczne. To pierwsze jest trudno wyobrażalne z powodów politycznych. Polacy, tak powszechnie powtarzający przy każdych wzajemnych życzeniach, że zdrowie jest najważniejsze, zareagowaliby zapewne oburzeniem na sugestie, by zatem na jego zachowanie i ratowanie więcej płacili. Wprawdzie prawie 40 proc. deklarowało (w badaniach Kantar Public dla Pracodawców RP), że gotowi byliby płacić wyższe składki zdrowotne, a 18 proc. zgodziłoby się na zwiększenie podatków w tym celu, ale to jednak mniejszość, a wrzawę wywołaną podniesieniem którejś z tych danin można sobie wyobrazić. Pozostaje więc w zasadzie jedynie przesunięcie środków budżetowych z innych wydatków. Których? Ministerstwo Zdrowia we własnym raporcie wylicza, że uzyskanie postulowanego poziomu 6% PKB przeznaczanych na opiekę zdrowotną (obecnie wydajemy ok. 4,5%) wymaga zasilenia kwotą 26 miliardów rocznie. Łatwo sprawdzić, że to mniej więcej tyle, ile idzie na program 500+. Ale wzrost nakładów na ochronę zdrowia jest trudno i niebezpośrednio przekładalny na poprawę opieki i satysfakcji pacjentów, natomiast 500 złotych miesięcznie do ręki to konkret najbardziej namacalny, jak tylko można sobie wyobrazić, i przynoszący zadowolenie od razu. Dla porównania: minister i rząd chwalą się wygospodarowaniem w obecnym roku dodatkowych 3 mld złotych na służbę zdrowia. Skądinąd tenże sam minister, który obecne postulaty lekarzy i rezydentów uważa za wygórowane i nierealne, 10 lat temu zgłaszał takie same jako ówczesny prezes Naczelnej Izby Lekarskiej. To nie pierwszy przykład, że punkt widzenia zmienia się wraz z miejscem siedzenia. Skoro pieniądze to nie wszystko, zatem niejedyny warunek skrócenia kolejek do lekarzy, poprawy dostępności usług medycznych i ich jakości, to może warto rozważyć na przykład rezygnację z powszechnego wymogu posiadania recepty jako warunku zakupu rozmaitych medykamentów. Jak wiadomo, wiele wizyt w lekarskich gabinetach służy jedynie uzyskaniu recepty, bez której w aptece nie sprzedadzą potrzebnego leku. Tymczasem farmaceuci to też długo kształceni specjaliści, a ich zatrudnianie jest wymogiem funkcjonowania każdej apteki, więc bezsensowne jest ich przekształcanie w zwykłych ekspedientów do wydawania lekarstw zapisanych przez lekarzy. W sytuacji gdy odzywają się głosy postulujące ułatwienie dostępu do broni palnej, czyli narzędzia zabijania, być może warto rozważyć ułatwienie dostępu do farmaceutyków, czyli środków służących uzdrawianiu. Niestety, obecna ekipa rządząca raczej rozciąga wymóg posiadania recepty na kolejne środki medyczne. To jeden z przejawów jej paternalizmu i przekonania, że wie lepiej co jest potrzebne Polakom, a co może im zaszkodzić. Na zdrowie zatem i obyśmy zdrowi byli.