Innymi słowy, że szyld jego ugrupowania znaczy więcej niż jego nazwisko. Jeszcze inaczej: że to on korzysta na popularności tego ugrupowania, a nie odwrotnie. Nie jest wyborczą lokomotywą, lecz wagonikiem ciągnionym przez innych. To nie jest dobra autorekomendacja. Polski system wyboru posłów, jak wiadomo, wymaga wskazania preferowanej partii czy koalicji przez zaznaczenie konkretnego nazwiska na jej liście. Teoretycznie więc miejsce na niej jest bez znaczenia, bowiem popularny i z dobrej strony znany wyborcom kandydat zostanie przez nich wskazany. Znane są przypadki uzyskania mandatu mimo figurowania na odległym miejscu wyborczej listy. W szczególności dotyczy to miejsca ostatniego, które sugeruje nonkonformizm, niezależność, dystans kandydata wobec ugrupowania, z którego listy startuje. Mogą go więc wybrać także ci, którym nie podoba się to ugrupowanie. Ale wielu wyborców jest zbyt leniwych lub nierozgarniętych, aby szukać konkretnego kandydata na liście i machinalnie zakreśla tego pierwszego. Czynią tak zwłaszcza ci, którym obojętne jest kto zasiądzie w Sejmie, byle był to ktoś z ugrupowania, które lubią albo z innych powodów preferują. To reguła polskiej praktyki wyborczej, że mandaty otrzymują przeważnie kandydaci umieszczeni najwyżej na listach. Dlatego niektórzy szydercy naśmiewają się, że w pewnych okręgach popularna tam partia mogłaby wystawić na pierwszym miejscu małpę czy papugę, a i tak dostałyby one najwięcej głosów. Lecz jedne partie czy ugrupowania mają wyborców mniej rozgarniętych i zorientowanych, a inne bardziej. To w tych drugich kandydaci powinni raczej zabiegać o indywidualne poparcie, niż podczepiać się pod partyjny szyld. Jeśli ma się wyborców świadomych i wybrednych, trzeba im pokazać także inne walory i atuty niż partyjna przynależność. A jeżeli takowe się posiada i umie je zaprezentować, można pozyskać zwolenników niezależnie od miejsca na liście. Jeśli się zaś walczy jak lew o to miejsce, przyznaje się pośrednio, że się takich indywidualnych walorów i atutów nie posiada. Wśród rywalizujących o mandaty ugrupowań są takie, w przypadku których wybór konkretnego przedstawiciela rzeczywiście nie ma znaczenia, bo i tak wszyscy potem będą głosować w Sejmie na komendę, tak jak wódz każe. Ale to ów wódz wskazuje także arbitralnie kto i z jakiego miejsca będzie kandydował, więc wśród samych pretendentów nie ma o to kłótni. Te zdarzają się natomiast w tych partiach i koalicjach wyborczych, gdzie ustalanie list ma bardziej swobodny i koncyliacyjny charakter. Ale są to jednocześnie komitety o wiele bardziej wewnętrznie zróżnicowane, więc w ich przypadku większy ma sens późniejsze wyszukiwanie przez wyborców konkretnych kandydatów na listach, bo nie wszyscy są jednakowo sformatowani i mogą mieć różne poglądy. Niekiedy więc spory o miejsce kandydowania i miejsce na liście świadczą o bardziej demokratycznym i pluralistycznym charakterze ugrupowania. W partiach wodzowskich takich sporów nie ma. A więc głosując na partię czy koalicję, której listy układane były w toku sporów, negocjacji i wewnętrznych przetargów, warto więcej uwagi poświęcić na wyszukanie odpowiedniej osoby, niż w przypadku listy ustalonej jednoosobowo przez wodza, bo znaleźli się na niej kandydaci niewiele lub wcale się od siebie nieróżniący. Z drugiej jednak strony, gdy lista wyborcza jest przypadkową zbieraniną, trzeba mieć na uwadze, że wybrani z niej posłowie rozpierzchną się i poprzyłączają do ugrupowań, których wcale nie chcielibyśmy wesprzeć. Także i w tym przypadku warto indywidualnie sprawdzić konkretnych pretendentów. A jeśli ktoś nie chce ryzykować, na taką przypadkowo pozbieraną listę na wszelki wypadek nie głosować.