Symboliczny jest nie tylko liczbowy wymiar długu, ale przede wszystkim przekroczenie owego bilionowego pułapu już na początku rządów PiS, którego aktywiści i propagandyści w kampanii wyborczej ostro zarzucali poprzednikom zadłużenie państwa. Samo pożyczanie pieniędzy nie tylko nie musi być złe, ale może dobrze służyć rozwojowi. Wszystko zależy od tego, kto się zadłuża, na ile, na jakich warunkach i w jakim celu. Ktoś zapożyczony w firmach chwilówkowych na kilkanaście tysięcy złotych może być, i na ogół jest, w nieporównanie trudniejszym położeniu materialnym niż posiadacz kilkusettysięcznego kredytu hipotecznego i mieszkania, które za te pieniądze kupił. Bogatsi są na ogół bardziej zadłużeni. Zaciągnięte za granicą przez Edwarda Gierka długi, które pogrążyły jego samego i doprowadziły PRL do niewypłacalności za Jaruzelskiego, dziś wydają się śmieszne. Są państwa zadłużone znacznie bardziej niż Polska, ale też o wiele bogatsze. Niektóre z nich mają długi sporo większe także w proporcji do swojego potencjału ekonomicznego i produktywności. Są wśród nich takie, które łatwo znajdują kolejnych pożyczkodawców gotowych udostępnić im kredyty na bardzo korzystnych - korzystniejszych niż Polsce - warunkach. Do najbardziej zadłużonych państw UE należą: Belgia, Francja, Niemcy czy Irlandia, a najmniej: Bułgaria, Rumunia, Litwa czy Łotwa (a najniższy dług w stosunku do swojego PKB ma Estonia). Bo liczy się też wiarygodność kredytowa. Ta pod rządami PiS pogorszyła się. Za standardowe, 10-letnie pożyczki (w formie obligacji) dziś kredytodawcy żądają od Polski większych odsetek niż kilkanaście miesięcy temu (najniższy poziom notowały w styczniu 2015 roku, przed rozpoczęciem sezonu kampanii wyborczych - wtedy ich rentowność wynosiła poniżej 2 proc., obecnie sięga 3,5 proc.). Pożyczamy zatem na coraz gorszych warunkach. Źle wypadamy jako dłużnicy i pożyczkodawcy nie tylko w porównaniu z Niemcami czy Francją, ale także Czechami, Słowacją, a nawet Bułgarią. Kluczowe znaczenie ma jednak cel, na który przeznacza się pożyczane pieniądze: na zainwestowanie w przedsięwzięcia, które pomnożą produktywność i przyczynią się do rozwoju potencjału gospodarczego, czy na konsumpcję, czyli przejedzenie, po którym nie pozostanie żaden trwały efekt. W minionych latach znaczne sumy z pożyczek szły na inwestycje, zwłaszcza infrastrukturalne, także te współfinansowane z funduszy europejskich. Wypominanie ówczesnym rządzącym długów zaciągniętych na wkład własny do tych inwestycji było niegodziwością. Dzięki nim mamy drogi, szlaki kolejowe, sieci zasilające i inne obiekty infrastruktury na poziomie, jakiego nigdy w Polsce nie było. Tymczasem obecnie pożycza się pieniądze na sfinansowanie kosztownych programów socjalnych, czyli konsumpcję. Wicepremier Morawiecki na nieoficjalnym spotkaniu przyznał, że flagowy i osławiony program 500+ zostanie zrealizowany na kredyt. Aby zatrzeć fakt zapożyczania się na cele konsumpcyjne, premier Szydło usiłuje przekonać, że te wydatki mają w istocie cechy inwestycji, i to szczególnie wartościowej, bo w kapitał ludzki. Przy takim sposobie wykręcania pojęć można byłoby uznać, że nawet rozdawanie zboża plebsowi w starożytnym Rzymie było inwestycją perspektywiczną. Ale nie tylko apologeci obecnego rządu niekiedy perswadują, aby mniej inwestować w beton, a więcej w ludzi. Pod tym bałamutnym hasłem często kryje się wezwanie do rozbudowy programów socjalnych, czyli rozdawnictwa pieniędzy na zwyczajną konsumpcję. To w istocie pomysł podążenia drogą Grecji, której kolejne rządy ochoczo szastały pożyczanymi pieniędzmi, doprowadzając kraj do praktycznego bankructwa. Bo przesadne, nieodpowiedzialne, nierozważne i lekkomyślne zadłużanie kończy się niemożnością spłaty zaciągniętych zobowiązań, czyli niewypłacalnością. Polska doświadczyła tego pod koniec lat 80-tych, gdy musiała wystąpić do swoich wierzycieli o anulowanie części i odroczenie spłaty reszty długu. Obyśmy nie doszli nigdy więcej do takiego stanu.