Sentymenty, konsekwentnie podsycane w Izraelu, nie są po naszej stronie, pozostanie nam więc to, co zwykle stanowi o stosunkach obcych sobie narodów, czyli interesy. Jeśli we wzajemnych stosunkach nie ma się pozycji dominującej, wspólnotę interesów można tworzyć na dwa sposoby: albo dając drugiej stronie to, czego oczekuje i sugerując, że w przyszłości dostanie jeszcze więcej, albo stopniowo budując swoją pozycję na tyle, by móc nie tylko ustępować, ale i stawiać warunki. W interesie Polski jest oczywiście dążenie do tego drugiego modelu współpracy. Nie tylko zresztą z Izraelem. Jeśli operuje się w otoczeniu umiarkowanie przyjaznym, albo wręcz nieprzyjaznym, sposób budowania pozycji jest tylko jeden. Nie deklaracje o wstawaniu z kolan, ale praca, praca i jeszcze raz praca, uzupełniona pilnowaniem, by owoce tej pracy wzbogacały nas, a nie kogoś innego. Jestem przekonany, że po okresie romantycznego zachłyśnięcia się wolnością i nadziejami na równość i braterstwo w Unii Europejskiej, pora właśnie na pozytywistyczną pracę. Teraz już wiemy, że wolność ma swoje ograniczenia, równość dotyczy zwykle kogo innego, a braterstwo owszem, ale... interesy bardziej. Na swoją pozycję trzeba sobie mozolnie zapracować, potrzeba do tego czasu, determinacji i pewnego wewnętrznego konsensusu, który sprawia, że nie tracimy energii na jałowe spory, które żadnej wartości dodanej nie przynoszą. Nie, nie chodzi mi o żaden nowy front jedności narodu, ale o jasne określenie naszych absolutnie kluczowych interesów i budowanie przynajmniej wokół nich możliwie szerokiego poparcia, najpierw w kraju, potem - o ile to możliwe - za granicą. Jednym z absolutnie kluczowych interesów jest przypomnienie i utrwalenie w opinii publicznej Europy i świata informacji na temat prawdziwej historii Polski. To już naprawdę ostatnia chwila na to, by przeciwstawić się próbom przypisania nam win czasów II wojny światowej. Nie wiem, na ile przyjmowana właśnie nowelizacja ustawy o IPN się do tego przyczyni, nie wykluczam z góry, że mogłaby być napisana lepiej. Ale też z góry nie twierdzę, że nadaje się do kosza. Przede wszystkim przerywa bezczynność wobec zniesławiania naszych przodków, która w czasach odzyskanej niepodległości obciąża już nasze sumienia. To nie my jesteśmy tymi, którzy historię chcą zmienić. My chcemy ją tylko opowiedzieć. Trzeba więc robić swoje. Stanowczo, przy każdej okazji, każdemu, kto chce słuchać, a nawet tym, którzy nie chcą, tłumaczyć, jaka była nasza historia, jaki wkład w II wojnę światową, jakie związane z okupacją niemiecką i sowiecką cierpienia. Przy każdej możliwej okazji, w tematach tak odległych jak obozy koncentracyjne i pomniki sowieckich wyzwolicieli, mówić jak było. I dlaczego mamy prawo opowiadać o tym po swojemu. Jeśli przy okazji najnowszego sporu Izrael zgłasza gotowość do rozmów, proszę bardzo, rozmawiajmy o wszystkim, o polskich szmalcownikach i o żydowskich policjantach, bez przemilczeń. Z gotowością do przyjmowania także trudnej prawdy. Po obu stronach. Nie ma zgody na antysemityzm, ale nie możemy też akceptować antypolonizmu. Mamy swoją historię, swoje cierpienie, swoje rachunki. Wiemy, że Żydzi nie widzą w historii miejsca na cierpienie żadnego innego narodu niż swój, to jednak ich punkt widzenia, my mamy prawo do swojego. W naszym interesie, w imię pamięci rodziców i dziadków, a przede wszystkim w imię przyszłości dzieci i wnuków, prawda o naszych losach jest kluczowa. Nie w kontrze do Holocaustu, ale jako niezbędny element naszej tożsamości. Nie protestujemy wobec udokumentowanych twierdzeń o przykładach polskiej podłości, nie zgadzamy się jednak na kłamstwa, uogólnienia i zamilczanie udokumentowanych dowodów polskiego bohaterstwa. I konsekwentnego przeinaczania roli Polski, od pierwszego po ostatni dzień II wojny w Europie. Skandaliczne uwagi, jakobyśmy chcieli "zmieniać historię i przedstawiać się jako ofiary Niemców" są owego przeinaczania najlepszym dowodem. Podobnie jak owe rzekome "polskie obozy". Mamy prawo oczekiwać od Niemiec i Rosji, ale też Izraela i krajów, które były w tej wojnie z nami w sojuszu, że będą konsekwentnie stać po stronie prawdy. Jak to często bywa, w trudnych sprawach porozumienie wewnętrzne też nie jest łatwe. Gdyby z lekką tylko przesadą podsumować sposób rozumowania dominujących do niedawna w Polsce liberalnych elit, generalnie nie powinniśmy występować z żadnymi pretensjami ani wobec Niemców, ani wobec Rosjan, ani Ukraińców. Zdecydowanie też nie mamy prawa, by upominać się o swoje w sporach z Żydami, czy to z Izraela, czy nie. Nie mamy podstaw, by dochodzić swoich krzywd, nie mamy powodów, by kogokolwiek pouczać, nasi przodkowie byli tak beznadziejni, że możemy się za nich tylko wstydzić. I sami także, wyłączając owe liberalne elity, jesteśmy beznadziejni. Z przekazu polskich kręgów liberalnych wynika właściwie, że Polacy przywiązani do słów Bóg, Honor, Ojczyzna powinni się wystrzelić w kosmos. I nie wracać. No, ale jesteśmy. I będziemy. I musimy spróbować jakoś to swoje myślenie o sobie uporządkować. Nie szczuć się na siebie, tylko rozmawiać. Mam wrażenie, że w sprawach polsko-żydowskich najchętniej oddalibyśmy rozmowę samym Żydom, tym polskim, których uznajemy za swoich i tym niepolskim, w nadziei, że jakoś się za nas lub w naszym imieniu dogadają. W mniej lub bardziej podświadomy sposób nie czujemy się kompetentni, uprawnieni, obawiamy się przypięcia nam wiadomej łatki. Nie wykluczam, że intencją wprowadzanego przez PiS prawa może być chęć rozciągnięcia tego "wyczulenia" także na niechętnych Polsce Żydów. Wydaje mi się jednak, że osiągnięcie takiego celu jest mało realne. Potrzebujemy jednak rozmowy i dobrze byłoby, gdyby odbywała się na możliwie równych warunkach. Zło wypada zwyciężać dobrem, najlepiej po obu stronach. Nie wiem jeszcze, jak zakończą się prace nad nowelizacją ustawy o IPN, z pewnym optymizmem dostrzegam już jednak objawy racjonalnego i propaństwowego myślenia. Mam na myśli oczywiście decyzję o zablokowaniu przez wojewodę mazowieckiego planowanej na dziś manifestacji organizacji narodowych pod ambasadą Izraela w Warszawie. Ale nie tylko. Mam na myśli także deklarację lidera Ruchu Narodowego, że organizatorzy pikiety od niej odstępują i - choć stanowczo nie zgadzają się z ograniczaniem swobód obywatelskich - nie jest ich intencją konfrontowanie się z państwem polskim. Obie decyzje są dobrym objawem i mam nadzieję, że dobrze naszej wewnętrznej debacie wróżą. Obawy co do precedensu, który może zostać w przyszłości wykorzystany do ograniczania prawa do zgromadzeń, podzielam, ale podzielam przede wszystkim opinię o tym, co jest w tej chwili naszą racją stanu. To, że światowe telewizje nie pokażą dziś "zamieszek" przed izraelską ambasadą, nie oznacza oczywiście, że za chwilę dzisiejszej decyzji nie przestawią jako przykładu... ograniczania w Polsce demokracji. Niemożliwe? Cóż. "Polskie obozy" też wydawały się niemożliwe... Ale musimy robić swoje.