Odbiły się bowiem bardzo szerokim echem i będą miały swoje konsekwencje. Na swój sposób zresztą, pośrednio się wiążą. Oba dotyczą bowiem małżeństwa i wartości chrześcijańskich. Pierwsza sprawa to demonstracyjny ślub kościelny byłego - i zapewne też przyszłego - prezesa TVP. W najmniejszym stopniu nie obchodzą mnie osobiste przypadki Jacka Kurskiego i jego nowej żony, w takich sytuacjach trzymam się zasady, by bez wdawania się w szczegóły, ogólnie życzyć ludziom wszystkiego najlepszego. I tyle. Jeśli jednak Jacek Kurski wpadł na pomysł, by podwójnie powtórny ślub kościelny zorganizować akurat w kaplicy Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie-Łagiewnikach, prawdopodobnie drugiej najważniejszej dla katolików kaplicy w Polsce, to mam wrażenie, że posunął się już bardzo, bardzo za daleko. Ostentacja nie jest formą działania, która dobrze się w Kościele sprzedaje. Przynajmniej nie powinna. Prawdopodobieństwo, że żadnego świadomego przecieku do mediów w tej sprawie nie było, oceniam przy tym na porównywalne z tym, że w czasie transmisji z wydarzeń sportowych i koncertów realizatorzy TVP pokazują prezesa Kurskiego i jego małżonkę zupełnie przez przypadek, nie rozpoznając ich. Ot, dlatego, że wydają im się najsympatyczniejszą na widowni parą. To, że Jacek Kurski mógł wpaść na taki pomysł jeszcze mnie tak bardzo nie dziwi. To, że kierownictwo Prawa i Sprawiedliwości mu tego nie wyperswadowało i karnie stawiło się na imprezie, dziwi mnie bardziej. A to, że całej idei nie zablokowali przedstawiciele krakowskiego Kościoła, dziwi mnie już niesłychanie. Jak by się nie starać, jak by nie kręcić, bez względu na podstawy, jakie odpowiednie instancje znalazły dla decyzji o unieważnieniu poprzednich małżeństw, to po prostu nie jest dobry przykład. A wiele osób może to potraktować jako zgorszenie. Dlatego powściągliwość to minimum, które w tej sprawie wypadało zachować. Jeśli Kościół z natury swej misji, a PiS zgodnie z głoszonymi poglądami opowiadają się za obroną tradycyjnych wartości i tradycyjnej rodziny, towarzysząca temu ślubowi ostentacja jest ostatnią rzeczą, na którą wolno im było sobie pozwolić. Nie da się z nią połączyć trudnej nauki o nierozerwalności małżeństwa. Po prostu się nie da. Jacek Kurski w wywiadzie prasowym uznał, że krytykujący jego postępowanie to zazdrośnicy, którzy jęczą z zawiści, "nieszczęśliwi i samotni, którzy albo nie wierzą w miłość, albo jej nie spotkali". To pokazuje, że sam... nic nie rozumie. Może rzeczywiście jest wciąż niedojrzały. Nie mój problem. Jeśli jednak partia rządząca i Kościół to tolerują, muszą się liczyć ze skutkami. Nie sądzę, by wśród młodych, którzy dopiero wybierają swoją drogę, ten - usankcjonowany powagą przedstawicieli państwa i Kościoła - przykład szczególnie prestiż małżeństwa umocnił. Wręcz przeciwnie. Nie po raz pierwszy też Kościół sprawia wrażenie, że w swoich działaniach podejmuje kalkulacje nie do końca zbieżne z oficjalnymi deklaracjami. To będzie miało swoje konsekwencje. Znamiona ostentacji nosiły też w ostatnich dniach działania osób spod znaku LGBT, które obwiesiły tęczowymi flagami warszawskie pomniki, w tym przede wszystkim figurę Chrystusa sprzed Bazyliki Świętego Krzyża w Warszawie. Coś mi mówi, że związek czasowy tej akcji z ogłoszeniem dzień wcześniej przez unijną komisarz ds. równości decyzji o nieprzyznaniu niektórym gminom - tym "wolnym od LGBT" - dotacji, nie jest przypadkowy. Mam wrażenie, że Unia Europejska daje sygnał do kolejnego etapu światopoglądowego starcia w Polsce, sugerując, że zapewni środowiskom LGBT bardziej intensywne wsparcie i ochronę. Nie jestem przekonany, czy osobom LGB lub T faktycznie coś to w życiu pomoże, z całą pewnością zmierza do wzmocnienia działań lobby LGBT, dla którego walka z tradycją, religią i Kościołem ma znaczenie kluczowe. Akcja z pomnikami i jej oficjalnie potwierdzony agresywny, "niegrzeczny" charakter wywołały początkowo nieco refleksji także w środowiskach tradycyjnie uznających się za postępowe. Może byłaby to jakaś podstawa do wynegocjowania choćby ogólnych zasad współżycia, których w zbliżającym się okresie burzy i naporu potrafilibyśmy się trzymać. Ale refleksja szybko się skończyła. Przykład "wesoło machającego pomponiarza z balkonu" pokazuje, że nie brakuje wśród nas ludzi tak kompletnie wykorzenionych z tradycji i idei wspólnoty, że ostentacyjna drwina z nawet największych, niekoniecznie religijnych, świętości nie będzie dla nich problemem. Musimy się jakoś nauczyć na to reagować. Reagować stanowczo, ale zgodnie z prawem i bez przemocy, choćby symbolicznej, czy internetowego hejtu. Pilnować, by nakręcane sztucznie emocje nie wyrwały się spod kontroli. Nie rozumiem oburzenia pod adresem policji i prokuratury, które podejmują wobec tęczowych, "pomnikowych" aktywistek zgodne z prawem działania. Mam wrażenie, że wobec spodziewanej fali takich zachowań najlepiej trzymać się litery prawa i zostawić interwencje organom do tego powołanym. W ostateczności rozstrzygał będzie sąd. Przecież nikt z nas nie chce, by w odpowiedzi na bojówki wieszające tęczowe flagi pojawiły się bojówki, które będą je zrywać, prawda? Żadna brutalizacja obyczajów nie jest nam potrzebna. I powinniśmy dołożyć wspólnych starań, by do niej nie doszło. Nawet jeśli komuś marzy się skuteczna prowokacja. Światowe, liberalne media oczywiście nie potrzebują faktów, by dorabiać nam gębę, fałszywe tablice z oznaczeniem "stref wolnych od LGBT" były tego najlepszym dowodem. Ich autor, dumny zresztą ze swojego oszustwa, najgłośniej dziś krzyczy o tym, jak bardzo czuje się zagrożony. W interesie nas wszystkich jest to, by nadal faktycznie zagrożony nie był. Możemy się spodziewać, że w sprawach norm obyczajowych czeka nas eskalacja konfliktu. Z czasem prawdopodobnie wzrosną też naciski z zewnątrz na liberalizację ustawy antyaborcyjnej. Musimy mieć pomysł na to, jak sobie z tym radzić, jak przekonywać innych i tworzyć konsensus wobec tego, czego w życiu publicznym mamy prawo sobie nie życzyć. Potrzeba nam odpowiedzialności i skłonności do rozmowy. Potrzeba nam cierpliwości, nie ostentacji.