Czasy pandemii koronawirusa przyniosły radykalne zmiany także w sferze, nazwijmy to, obrotu informacjami naukowymi. Obowiązujące do tej pory zasady praktycznie z dnia na dzień zostały porzucone, wszyscy zaczęliśmy pisać i mówić także o wynikach badań, które nie zostały jeszcze niezależnie zweryfikowane. W uproszczeniu oznacza to tyle, że do powszechnego obiegu informacji weszły także stwierdzenia i wnioski sformułowane i opisane przez zespoły naukowców w pracach samodzielnie opublikowanych na specjalnie do tego stworzonych portalach internetowych. Te prace nie muszą być złej jakości, te wnioski nie muszą być nieprawdziwe, ale nie poddano ich jeszcze weryfikacji przez niezależnych ekspertów. Pewności więc nie ma. Być może naturalny i oczekiwany przez lekarzy, polityków i opinię publiczną pośpiech ery COVID-19 trwale zmieni pewne, obowiązujące w nauce zwyczaje. Naciski, by tak się stało, by otworzyć wyniki badań i wyrwać się z dominacji kontrolujących rynek czasopism naukowych firm wydawniczych, trwały już od pewnego czasu. Może teraz ulegną przyspieszeniu. To nie znaczy jednak, że powinniśmy wyrywać się przed szereg i ogłaszać przełom tam, gdzie odkrycie wymaga jeszcze weryfikacji. Sama ogłaszająca wytworzenie antykoronawirusowego preparatu firma Biomed Lublin wcale tego zresztą nie ukrywa, zapowiada dopiero przeprowadzenie testów klinicznych, które skuteczność preparatu mają potwierdzić. Nie mam nic przeciwko temu, by okazało się, że to rzeczywiście polska spółka biotechnologiczna, jako pierwsza na świecie, była w stanie tak wyizolować przeciwciała z osocza krwi osób, które były zakażone koronawirusem i wyzdrowiały, że jej preparat faktycznie pomaga chorym na COVID-19 pacjentom. Ba, naprawdę bardzo by mnie to ucieszyło. Naprawdę. Kiedy jednak słyszę, że ogłaszający odkrycie senator mówi, że nowy lek będzie "naszym dobrem narodowym, ponieważ jest produkowany z krwi naszych obywateli", kiedy dowiaduję się z agencyjnej depeszy, że proponuje on ogłoszenie konkursu na jego nazwę, zaczynam się niepokoić, że ktoś coś tu może przestrzelić. Jeszcze raz powtórzę. Naprawdę trzymam kciuki, by zgodnie z zapowiedzią twórców preparatu "Polska już za kilka miesięcy była pierwszym krajem na świecie, posiadającym skuteczny lek neutralizujący koronawirusa". Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że na takie słowa jest jeszcze za wcześnie. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, najlepiej szukać informacji u źródła. Dlatego o sam preparat i nadzieje z nim związane zapytałem prof. Krzysztofa Pyrcia, kierownika pracowni wirusologii Małopolskiego Centrum Biotechnologii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. To on, wraz z zespołem, przeprowadził badania preparatu z Biomedu. Usłyszałem, że faktycznie w badaniach laboratoryjnych na kulturach komórek preparat silnie hamował możliwość rozprzestrzeniania się koronawirusa. Usłyszałem też, że Biomed ma doświadczenie w produkcji podobnych produktów, zawierających wyizolowane z osocza krwi przeciwciała. Rejestrował je już i sprzedawał, co może uprościć procedurę dalszych badań i dopuszczenia do stosowania go u pacjentów. Prof. Pyrć przyznał równocześnie, że choć preparat rzeczywiście daje nadzieję, to z ewentualną radością powinniśmy poczekać do czasu, kiedy ostatecznie okaże się, czy faktycznie pomaga, czy też nie pomaga. I tu jest pies pogrzebany. Badania przeciwciał z osocza krwi ozdrowieńców prowadzone są na świecie na niemal masową skalę. Ogłaszane wyniki raz pobudzają, raz gaszą naszą nadzieję co do ich skuteczności. Bardzo się ucieszę, kiedy polskiej firmie uda się taką skuteczność ponad wszelką wątpliwość potwierdzić. Wtedy spodziewam się publikacji naukowej i konferencji prasowej. W dokładnie takiej kolejności. I wtedy będę bił brawo.