Nie ma prawdziwej debaty publicznej, nie ma nawet szans na taką debatę w sytuacji, gdy kraj coraz silniej dzieli się na grupy, które mają już nie tylko "swoje media", ale i wynikające z przywiązania do tych mediów swoje wersje rzeczywistości. Wersje, które w coraz mniejszym stopniu się przecinają i w coraz większym stopniu wykluczają rozmowę, dyskusję, polemikę, jakąkolwiek próbę zrozumienia tych innych. Jeśli faktycznie we współczesnej Polsce ktoś komuś wolność odbiera, to my sami sobie, politycy, dziennikarze, obywatele, wszyscy, którzy uczestniczą w procesie przekazywania, odbioru, interpretacji i - owszem - także tworzenia informacji. Fakt, że w nowoczesnym, wszechstronnie skomunikowanym społeczeństwie nie ma zgody na temat nawet - jak się wydaje - najbardziej oczywistych faktów, jest nie tylko smutny, ale po prostu groźny. W miarę zamykania się w informacyjnych gettach, stajemy się coraz mniej wolni i coraz mniej zdolni do tego, co jest istotą demokracji, do poprawnego diagnozowania sytuacji. Spór w Polsce ma znaczenie fundamentalne między innymi dlatego, że praktycznie wszystko, co robi PiS, ma nie tylko przynieść dobrą zmianę, ale i pokazać, jak bardzo szkodliwe były dla Polski rządy PO-PSL. Z kolei wszystko to, co robi totalna opozycja, ma przekonać rodaków, że PiS niczego dobrego nie robi, nic mu się nie uda, z jego obietnic nic nie będzie, a wszelkie działania prowadzą kraj na manowce. Dlatego trzeba każdą zmianę zatrzymać. W sytuacji kiedy to opozycja jest pod presją, kiedy każdy wymierny i uznany sukces PiS-u może zdemolować opinię o jej minionych, światłych rządach, spięcie jest nieuniknione, a walka zażarta. Zainteresowanych polityków wspierają zainteresowani dziennikarze, którzy w popieranie ich zaangażowali już tak wiele, że trudno im cofnąć się nawet o krok. I histeria się nakręca. A odbiorcy? No cóż, ci którzy interesują się życiem publicznym, też nie są przecież w pełni obiektywni. A trwająca u nas informacyjna wojna domowa nie skłania do przekraczania barier, raczej do wzajemnego ostrzału. Tożsamościowe media obu stron nie służą budowaniu mostów, tylko napędzaniu niechęci w nadziei, że "nas" będzie więcej niż "ich" i "tamci" w końcu pękną. Owszem, istnieje kanał, dzięki któremu zwolennicy jednej strony dowiadują się jeszcze, co myśli druga strona. Niestety, w praktyce nie służy on jakiejkolwiek dyskusji, a tylko dalszemu nakręcaniu nastrojów. To praktyka takiego - nazwałbym - "oburzactwa", polegająca na wyciąganiu z drugiego obozu kontrowersyjnych wypowiedzi i pokazywaniu jak bardzo godne są potępienia. Nie mówię, że nie ma wokół nas powodów do oburzenia. Owszem, są. Ale wiele z nich zasługuje po prostu na milczenie, nie na to, by jeszcze bardziej karmić nasze wzajemne niechęci. Taki podział, także medialny, obowiązuje nie tylko nad Wisłą. W ostatnich miesiącach i latach widać go coraz wyraźniej choćby w Stanach Zjednoczonych. Tam także jest bardzo głęboki, choć - ze względu na potęgę tego państwa - nie ma aż tak jak u nas egzystencjalnego znaczenia. Tam także jednak jest zauważany i... nawet badany. Co z tych badań wynika? A choćby to, że jako odbiorcy informacji jesteśmy nieobiektywni, odporni na argumenty, ale i podatni na wpływy. Przykłady? Proszę bardzo. Na pytanie, skąd bierze się nasza tolerancja półprawd, czy wręcz kłamstw płynących ze strony bliskich nam polityków, próbowali odpowiedzieć naukowcy z University of Illinois w Chicago. W pracy opublikowanej na łamach czasopisma "Social Psychological and Personality Science" piszą, że odpowiedź jest dokładnie taka, jakiej moglibyśmy się spodziewać. Decyduje nasze - mniej lub bardziej uświadomione - przekonanie, że cel uświęca środki. Naukowcy są w stanie ubrać to w nieco bardziej wyrafinowane słowa, przekonują, że mamy więcej tolerancji wobec polityków, którzy podtrzymują przekonanie, że ich stanowisko jest moralnie słuszne. Mówiąc prościej, tolerujemy kłamstwa, które oceniamy jako konieczne dla osiągnięcia pożądanego przez nas - i oczywiście jedynie słusznego - celu. To właśnie dlatego, zdaniem badaczy z Chicago, nawet nieetyczne postępowanie polityka, jego wizerunku w oczach zwolenników nie plami. Co istotne, sami badani wciąż deklarują, że uczciwość jest ważna, tyle, że w pewnych sytuacjach już... nie tak bardzo. O tym, że chętniej przyjmujemy do wiadomości informacje, które potwierdzają nasze przekonania, niż te, które je kwestionują, doskonale wiemy. Okazuje się jednak, że po to, by nie narażać naszych poglądów na dysonans poznawczy, by nie wystawiać ich na szwank i nie poddawać niepotrzebnej próbie, jesteśmy skłonni nawet stracić. Na przykład finansowo. Przekonują o tym na łamach czasopisma "PLoS Computational Biology" naukowcy z École Normale Supérieure w Paryżu. W serii testów pokazali, że badani ochotnicy woleli w drugim etapie eksperymentu zrezygnować z pewnej okazji większej wygranej, by tylko nie zmieniać preferencji, które w pierwszym etapie przyniosły im powodzenie. To sugeruje, że trzymamy się swoich preferencji, czy uprzedzeń nawet, jeśli rzeczywistość dość wyraźnie pokazuje nam, że nie mamy racji. Jak przyznają autorzy pracy, najtrudniej przełamać w tym przypadku nasze przekonanie, że jesteśmy całkiem obiektywni, najtrudniej nam zauważyć, że możemy na coś patrzeć jednostronnie. Nie jest przy tym jednak pewne, że nawet gdybyśmy to zauważyli i przyznali, chcielibyśmy coś zmienić. Trudno nam o obiektywizm - przyznają badacze i... trudno się z nimi nie zgodzić. O tym, że w przypadku wyborców mniej zdecydowanych to, na kogo zagłosują, może mieć związek z tym, jaką stację telewizyjną oglądają, potwierdzają badania prowadzone przez badaczy z Emory University i Stanford University. Na rynku amerykańskim pokazali, że widzowie konserwatywnej telewizji informacyjnej Fox News głosują na Republikanów częściej, niż widzowie liberalnych CNN, czy MSNBC. Nie chodziło przy tym o zagorzałych wielbicieli danej opcji politycznej, ale tych, którzy wybierają kanały telewizyjne bardziej przypadkowo. Jak to sprawdzono? Wiadomo, że okazjonalni widzowie częściej trafiają na kanały telewizyjne, które mają niższy numer. Wystarczyło porównać wyniki głosowania w danych okręgach z kolejnością kanałów w kablówkach na danym terenie, by przekonać się, że FOX News się faktycznie Republikanom przydaje. Numery kanałów są przy tym przyznawane przypadkowo, nie ma więc sytuacji, w której to republikańskie okręgi mają Fox News z niższym numerem. Efekt wydaje się więc prawdziwy. Wszystkie te efekty wydają się na tyle oczywiste, że i u nas muszą obowiązywać, przyczyniać się do tego, że tak trudno nam w przestrzeni publicznej odpowiedzieć sobie na pytanie, jak dokładnie u nas jest. A bez odpowiedzi na pytanie, jak jest, tym bardziej trudno powiedzieć, co trzeba teraz zrobić. I jak... Politycy zapewne się już teraz nie pogodzą, dziennikarze być może także, ale może udałoby się jednym i drugim, by choć obywatelom w rozmowach ze sobą nie przeszkadzali. Wypadałoby spróbować. Tak myślę...