Moje osobiste minimum zaufania do procedur demokratycznych pojawiło się wtedy, gdy wyniki wyborów do sejmików wojewódzkich pokazały tak zadziwiający "podskok" PSL-u i olbrzymią liczbę nieważnych głosów. Fakt, że do tego doszło, że władze państwowe w ogóle się tym nie przejęły i nie przejęli się tym także - tak czuli na nasze sprawy - "europejscy przyjaciele", był dla mnie bardzo, ale to bardzo przygnębiający. Rok 2015 przyniósł jednak wybory, w których okazało się, że mogą wygrać także ci, na których "nikt przy zdrowych zmysłach by nie stawiał", którzy mieli "już nigdy nie wygrać" i... wszystko się zmieniło. Jeśli obywatele w demokratycznym głosowaniu mogą zmienić władzę, obalać jednych i wybierać innych, to wciąż mamy demokrację i ta demokracja ma się dobrze. Dlatego - pamiętając to co zdarzyło się w ubiegłym roku - nie boję się o naszą demokrację ani ciut ciut, nie przeżywam lęków ani na dźwięk terminu Trybunał Konstytucyjny, ani Sad Najwyższy, ani nawet "rządy prawa". Słyszę coraz częściej słowa: faszyzm, autorytaryzm, totalitaryzm i... kompletnie mi się one z naszym krajem nie wiążą. Ani, ani. Nawet jeśli bardzo, ale to bardzo chciałbym się o to postarać. A przecież się nie staram. Bo i po co? Inni przecież starają się aż za bardzo. I to od wielu lat. Powtarzam: dopóki Polacy będą mieli okazję głosować w wyborach i zmieniać władzę, która im się nie podoba na inną, która w danej chwili daje im większe nadzieje na dobrą przyszłość, wszystko będzie w porządku. Faszyzm i komunizm wymyślali inni. I nawet jeśli byli silniejsi, nie potrafili nam ani jednego, ani drugiego narzucić. Jest oczywiście pewien niezbywalny warunek demokracji. To istnienie prawdziwej, nie fasadowej czwartej władzy, która jeśli nawet nie do końca pomaga obywatelom poznać i zrozumieć otaczającą ich, bliższą i dalszą rzeczywistość, to przynajmniej im w owym poznawaniu nie przeszkadza. Mam wrażenie, że choć bardzo daleko nam do ideału, a może i stanu przyzwoitości, po złamaniu "medialnego frontu jedności przekazu" jesteśmy teraz nieco bliżej normalności, niż przedtem. Jeśli ktoś naprawdę chce się dowiedzieć, co się dzieje, popatrzeć na te same zdarzenia z różnych punktów widzenia, a internet mu nie pasuje lub nie wystarcza, ma już więcej możliwości. I może też sam zdecydować, które ze "spojrzeń" wydaje mu się bardziej uczciwe i bliższe prawdy. Oczywiście dociekanie prawdy zawsze wymaga starań, lenistwo przeważnie skazuje na ignorancję, ale - jak bardzo często przychodzi nam sobie uświadamiać - nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Naród, suweren więc patrzy i widzi, co robią rządzący, co robi opozycja, jakie mają argumenty, co próbują mu wcisnąć. Będzie podejmował decyzje. Jeśli ma możliwość wyboru, a wierzę, że ma ją teraz "nieco bardziej" niż przedtem, nie mam w sprawie naszej demokracji żadnych obaw. I przyjmuję obawy tych, którym wcześniej podobało się wszystko, z całym dostępnym mi sceptycyzmem. Im bardziej akurat teraz krzyczą, że boją się braku demokracji, tym bardziej podejrzewam, że boją się zupełnie czego innego i to boją się bardzo. A ja ich lęku nie podzielam. Bardzo więc proszę wszelkie dostępne ciała, zbiorowe i indywidualne, o kolejne deklaracje, stanowiska, odezwy, wezwania i protesty. Póki my, odbiorcy możemy je wszystkie na zdrowy rozum ocenić, póki możemy w oparciu o ten zdrowy rozum wyrobić sobie na ich temat zdanie i w końcu zgodnie z nim podjąć polityczne decyzje, za władzą lub przeciw, wszystko jest w najlepszym porządku. O demokrację będziemy mogli się martwić jeśli obce stolice, międzynarodowe instytucje, czy globalne koncerny będą nam mogły prawo głosowania i wybierania władzy ograniczyć lub odebrać. Ale na razie wciąż jesteśmy tu wszyscy u siebie. I naprawdę możemy sobie bez histerii poradzić. To prawda, że temperatura sporu nie jest normalna, padają słowa, które nie powinny być wypowiadane, ten łomot przeszkadza, czasem wręcz boli. Mamy przed sobą naprawdę wiele pracy, by się uspokoić. Nie widzę jednak powodu, by miało nam się to nie udać. W końcu.