Piszę to oczywiście subiektywnie, bo jako człowiek przywiązany do tradycji i podpisujący się pod konserwatywnym spojrzeniem na świat właśnie w naruszeniu uniwersalnego systemu wartości widzę zagrożenie dla naszego skądinąd doskonale radzącego sobie gatunku. Nie sposób nie zauważyć, że nasze poglądy na różne sprawy, od historii, przez aborcję, in-vitro, LGBT, przez to, jak sobie radzić z zagrożeniem zmianami klimatycznymi, po to, komu oddać władzę na kolejne lata, zaczynają się opierać na kompletnie różnych, nie stojących nawet na tej samej planecie fundamentach. To między innymi dlatego jedni obrażają drugich i rzekomo dziwią się ich oburzeniu sami będąc do żywego dotknięci zjadliwą, mniej lub bardziej celną, uwagą pod swoim adresem. Jeśli pójdziemy dalej w tym kierunku, nie tylko nie będziemy się w stanie dogadać, ale coraz trudniej będzie już nawet podjąć rozmowę. Niby jeszcze jesteśmy w stanie uznać, że warto być przyzwoitym, ale nie identycznie już ową przyzwoitość definiujemy. Media, szczególnie te bardzo tendencyjne, oczywiście nam w tym nie pomagają. Okazuje się jednak, że nawet płynąc od długiego czasu jednym kursem można u rozmówców, odbiorców, czytelników zapunktować, zmieniając czasem zdanie, przedstawiając opinię z drugiej strony, o którą nie można nas było posądzać. A więc nie uszczelnienie przekazu, ale jego rozszczelnienie może być sposobem na to, by się uwiarygodnić. Tę dość sensowną w gruncie rzeczy tezę wspierają wyniki badań naukowych, o których chcę dziś opowiedzieć. Opublikowali je w tym tygodniu na łamach czasopisma "Personality and Social Psychology Bulletin" psycholodzy z Ohio State University. W swoich badaniach naukowcy z Ohio chcieli sprawdzić, na ile w czasach "fake newsów" odbiorcy rozróżniają i rozgraniczają media niewiarygodne od nieobiektywnych, na ile ma to dla nich znaczenie i na ile wpływa na sposób odbioru tego, co widzą, słyszą i czytają. Okazało się, że zarówno publikowanie informacji wyssanych z palca, jak i tendencyjne przedstawianie informacji prawdziwych ma swoją cenę. Odbiorcy nie traktują obu form informacyjnego nadużycia tak samo, ale tendencyjność zauważają, jeśli medium chce być uznawane za wiarygodne, musi nie tylko znać się na rzeczy i być uczciwe, ale też obiektywne. Zauważane przez odbiorców kłamstwo i brak obiektywizmu prowadzą do nieco innych reakcji. Jeśli mają do czynienia z gazetą, która nie kłamie, choć konsekwentnie przedstawia tylko opinię jednej strony barykady, czytanie tej gazety wciąż może mieć znaczenie informacyjne, choćby po to, by opinię tej strony poznać, nawet jeśli się z nią nie zgadzamy. Media, które po prostu kłamią, które publikują "fake newsy", nawet z tego punktu widzenia nie są pożyteczne. Tu pojawia się ciekawa reakcja, gdy konsekwentnie "przechylone" medium nagle publikuje coś "nie po linii". Natychmiast wpływa to na uwiarygodnienie nie tylko jego samego, ale i nowej narracji na ten konkretny temat, co do którego - w odbiorze opinii publicznej - musiały zajść jakieś nowe okoliczności. Zmianami frontu mediów, które po prostu kłamią, nikt się specjalnie nie przejmuje, ich wolty nie uznawane są znaczące dla sprawy, nie wpływają też na opinie o nich samych. Przykłady na potwierdzenie wyników tych amerykańskich badań można z łatwością i na naszym, rodzimym gruncie znaleźć. Nie o to mi jednak chodzi, by komukolwiek cokolwiek wyrzucać. Są w końcu wakacje. Chodzi mi raczej o to, byśmy, jako obywatele Rzeczypospolitej nie ustawali w staraniach o poznawanie opinii obu stron, znajdywanie wiarygodnych źródeł informacji z obu obozów i utrzymywanie za wszelką cenę jakiejś przestrzeni wspólnoty. To już od lat nie jest łatwe. Przed wyborami będzie jeszcze trudniejsze, ale jestem pewien, że globalnie nam się opłaci. Nasza wiarygodność w tendencyjności wzrośnie...