Przeciętne liczby autorów publikacji nie składają się z setek, czy tysięcy osób, to akurat domena laboratorium CERN w Genewie i prowadzonych tam w olbrzymich zespołach badań cząstek elementarnych. Zespoły naukowe jednak coraz bardziej pęcznieją, zmieniając przy tym swoją strukturę. Coraz częściej współautorzy prac dzielą się przy tym kompetencjami, odpowiadając za niewielki wycinek całości i tylko symbolicznie ogarniając całość publikacji. Takie wnioski przynoszą opublikowane właśnie wyniki badań naukowców z Uniwersytetu w Passau i European School of Management and Technology (ESMT) w Berlinie, którzy zadali sobie trud przeanalizowania deklaracji autorów blisko 13 tysięcy publikacji naukowych z różnych dziedzin. Interesowało ich przede wszystkim, jak współautorzy dzielą się pracą i na ile pozostają ogólnie zorientowani w tematyce badań. Mówiąc wprost, kto odpowiada za ogólną koncepcję pracy, kto zbiera i opracowuje dane, kto wykonuje pomiary, kto wreszcie realizuje się głównie w fizycznym pisaniu samej publikacji. Niektórzy naukowcy akurat tej części najbardziej nie lubią, są jednak i tacy, którym właśnie samo pisanie idzie świetnie. Wnioski badaczy z Passau i Berlina nie zmieniają losów wszechświata. Wspomniane badania pokazały, że podział pracy w oczywisty sposób rośnie wraz z powiększaniem się zespołu, rośnie przy tym udział osób, które ograniczają się do niewielkiego wycinka całości. Na szczęście osoby generalnie ogarniające całość kompletnie nie zanikają. Kobiety częściej zajmują się pracą eksperymentalną, mężczyźni koncepcyjną. Członkowie mniejszych zespołów częściej dzielą się pracą koncepcyjną, w przypadku większych zespołów, pracą eksperymentalną. Osłabiła mnie nieco obserwacja, że niektóre zespoły dochodzą do swoich wniosków dzięki większej liczbie specjalistów różnych dziedzin, na przykład biologów i inżynierów, a inne włączają osoby o bardziej interdyscyplinarnych zainteresowaniach i wiedzy, na przykład... bioinżynierów. Nie sądzę, by autorzy mieli szansę na nagrodę Nobla z ekonomii, ale z pewnością zwrócili uwagę na sprawę, która osobom faktycznie odpowiedzialnym za przyznawanie tych nagród będzie coraz częściej spędzać sen z powiek. Jeśli chodzi o tegorocznych laureatów naukowych nagród Nobla, niespodzianek nie było. Właściwie wszystkie wyróżnione odkrycia były wymieniane na giełdzie noblowskich prognoz. Wydawało się dość prawdopodobne, że przy nagrodzie w dziedzinie medycyny przyznający ją Instytut Karoliński będzie chciał jakoś nawiązać do pandemii. Nie było jednak łatwo, bo spektakularnych sukcesów w walce z nią nie ma, a twórca metody PCR, którą powszechnie wykorzystuje się do testów genetycznych, Kary Mullis, swojego Nobla z chemii dostał w 1993 roku. Przypuszczenia, że w takim razie nagroda może trafić do badaczy, którzy odnieśli sukces w walce z innym wirusem potwierdziły się. Nagrodę podzielą między siebie Amerykanin Harvey J. Alter, Brytyjczyk Michael Houghton i Amerykanin Charles M. Rice, których badania pomogły ustalić przyczyny jednej z najpoważniejszych zakaźnych chorób, wirusowego zapalenia wątroby typu C. Choć wciąż nie mamy przeciw temu wirusowi szczepionki, ich odkrycie pomogło stworzyć testy i metodę leczenia, która pozwoliła chorobę opanować. To coś ku pokrzepieniu serc. Wśród prognoz dotyczących nagrody Nobla w dziedzinie fizyki pojawiła się i ta, dotycząca największej sensacji naukowej ubiegłego roku, opublikowanego w kwietniu zdjęcia cienia czarnej dziury. Akademia Szwedzka poszła tym tropem, prawdopodobnie uznała jednak, że w pierwszej kolejności trzeba wyróżnić tych, którzy przyczynili się do odkrycia czarnych dziur, a dopiero potem tych, którzy ich cienie fotografują. Tu nie mogło być innej decyzji, jak nagroda dla Rogera Penrose'a, który w połowie lat 60-tych matematycznie udowodnił, że istnienie czarnych dziur wynika z ogólnej teorii względności Einsteina. Jak obrazowo powiedziała mi prof. Agata Różańska z Centrum Astronomicznego PAN im. Kopernika w Warszawie, Penrose nakazał astrofizykom: weźcie te instrumenty i szukajcie tych supermasywnych czarnych dziur. Oni wzięli te instrumenty, szukali i... znaleźli. Za znalezienie czarnej dziury w centrum naszej galaktyki wyróżniono teraz też Noblem Andreę Ghez i Reinharda Genzela, którzy kierowali zespołami poszukiwaczy. I wreszcie w środę przyszedł czas na nagrodę w dziedzinie chemii, która - jak to często bywa - dotyczy odkrycia, które ma potem wpływ na wiele innych dziedzin nauki. Jeśli wskazać w ostatniej dekadzie takie odkrycie, prawdopodobnie wielu, nie tylko specjalistów, ale i osób umiarkowanie zainteresowanych nauką, wskazałoby metodę precyzyjnej edycji genów CRISPR/Cas. To ona w końcu napędza teraz inżynierię genetyczną, daje nadzieje wyleczenia niektórych nowotworów, daje szanse uporania się z niektórymi chorobami dziedzicznymi. To za jej sprawą też niesławny chiński naukowiec zadziwił i przestraszył świat manipulując genami ludzkich embrionów i doprowadzając do urodzenia się bliźniaczek, które miałyby być odporne na AIDS. Tu był jednak pewien problem, o pierwszeństwo i patenty spierały się - nawet przed sądem - dwa zespoły naukowców. Akademia Szwedzka wybrała jeden z nich. Nagrodę otrzymały Francuzka, Emmanuelle Charpentier i Amerykanka Jennifer A. Doudna. Smakiem musiał się obejść Feng Zhang z Broad Institute, który niedawno kolejny proces sądowy o amerykański patent na stosowanie metody CRISPR/Cas wygrał. Jak mówi mi jednak prof. Józef Dulak z Uniwersytetu Jagiellońskiego, co najmniej jedną osobę można było do listy laureatów dołączyć. Jego zdaniem z pewnością zasłużył na nagrodę Virginijus Šikšnys z Uniwersytetu Wileńskiego, który opublikował pracę pokazującą możliwości systemu CRISPR/Cas praktycznie w tym samym czasie, jak obie panie. Nie wzięto też pod uwagę zasług Hiszpana, Francisa Mojicy, faktycznego odkrywcy systemu CRISPR/Cas u bakterii. Zasługą Doudny i Charpentier było jednak zastosowanie tego systemu w niezwykle pomysłowy sposób. I to zostało docenione. Pracuje się w nauce coraz częściej wespół w zespół, Noble dostają - i będą dostawać - jednostki.