Medialny front jedności przekazu, świadomy po pierwszej turze wyborów, że żyrandol wymyka się z rąk, postanowił kolejny raz ratować Polskę przed Kaczyńskim, Dudą, dżumą, cholerą, ociepleniem klimatu i inwazją stonki ziemniaczanej. Pouczać rzesze młodych, wykształconych, z wielkich miast ale śmiertelnie wystraszonych, co się stanie, jeśli nie pójdą i nie zagłosują lub - co jeszcze gorsze - pójdą i zagłosują nie tak jak trzeba. A może by tak w odpowiedzi na te apele iść, głosować i... być odważnym. Czy tak celnie podsumowywane przez samych podsłuchanych ministrów Platformy Obywatelskiej rządy Tuska i Kopacz to naprawdę szczyt marzeń o Polsce, w jakiej chcemy żyć? Czy "złoty okres" naszych dziejów musi naprawdę tak wyglądać, jak wygląda? Czy faktycznie przez kolejne lata musimy patrzeć na siebie wilkiem, rozmawiać tylko z tymi, którzy podzielają nasze poglądy i czytać gazety, o których z góry wiemy, co napiszą? Że niby to po obu stronach tak jest? Niekoniecznie aż tak, ale "trochę tak" to na pewno. Akcja wymusza reakcję, uszczelnienie przekazu z jednej strony sprawia, że i druga strona zaczyna dbać o dyscyplinę. Ale na dłuższą metę nas to wyjaławia, odzwyczaja od samodzielnego myślenia, kulturalnego sporu, dyskusji, zamyka nas na ciekawe treści, które i z "obcego obozu" mogłyby do nas trafić. Szkoda tej straty czasu. Przed 10 laty szliśmy do wyborów z nadzieją na wielkie zmiany, dwie konkurencyjne partie obiecywały wiele i podkreślały, że w dziele zmian zamierzają współpracować. Nic z tego nie wyszło, "szkoda Polski" okazało się ważniejsze od danego nam wcześniej słowa. I tak pokolenie młodych ludzi, którzy dziś zaczynają się o swoje prawa upominać wzrastało w czasach wielkiej kłótni. Oni nawet nie wiedzą, że można inaczej. Wiedzą jednak, że tak jak teraz dłużej już nie można. Najwyższy czas pomóc im otworzyć to okno. Nie wiem, co sprawia, że tak wielu wyborców czuje się związanych z obecną władzą na śmierć i życie. To jakiś osobliwy syndrom sztokholmski. Ci którzy przekonują ich o nadciągających dziesięciu plagach PiS-owskich mają w tym przecież konkretny interes. Władza, pieniądze, wpływy, wreszcie autorytet relatywnie niewielu, spoczywa dziś bowiem na głosach znacznej większości. Ta większość z żadnych przywilejów od wielu lat jednak nie korzysta. Co więc ją trzyma? Może trzeba trącić ten ćmiący ząb po raz ostatni i w końcu zdecydować się go wyleczyć. Wybory prezydenckie i parlamentarne w tym roku to najlepsza okazja. Zbyt wiele nas łączy, zbyt wiele mamy razem do zrobienia, by łopot trzęsących się portek beneficjentów naszej wielkiej kłótni miał nam w tym przeszkodzić. Złą władzę, która uwierzyła, że będzie rządzić wiecznie trzeba zmieniać i zastępować inną. Taką, która wiedząc, że też zostanie kiedyś zmieniona, postara się lepiej.