Usiłowania, by masakry, w której zginęło 50 osób, według jakichś zadziwiających, poprawnościowych kryteriów nie nazywać atakiem terrorystycznym ale "zbrodnią z nienawiści" i odpowiedzialnością za nią obarczać nie radykalny islam, tylko tradycyjną, chrześcijańską, rzekomo homofobiczną kulturę są moim zdaniem nie tylko nieuczciwe i nielogiczne, ale i przeciwskuteczne. A z tym właśnie w pierwszych dniach po tragedii mieliśmy do czynienia. Tymczasem to właśnie normalna, natychmiastowa, narzucająca się wprost reakcja oburzenia i współczucia, pokazująca, że gejów i lesbijki z klubu z Orlando, traktujemy w tej sprawie identycznie, jak turystów z plaży w Tunezji, miłośników muzyki "Eagles of Death Metal" z Paryża, czy pasażerów metra w Brukseli powinna pokazać, że oni są "nasi", nie "obcy". Powinna być dowodem, że uznajemy ich za ofiary po naszej stronie kulturowej - i niestety coraz częściej też zbrojnej - wojny z fundamentalizmem, dla którego nie ma żadnych świętości. Środowiska LGBT w wielu komentarzach domagają się uznania szczególności tej tragedii. Uważam, że niesłusznie. Świadomość, że to były ofiary terroru takie, jak inni, niczego cierpieniu ich rodzin i przyjaciół nie odbiera. Wręcz przeciwnie, sprawia, że staje się nam bliższe. Na portalu brytyjskiego dziennika "Independent" pojawił się w poniedziałek artykuł pod znamiennym tytułem "Nazwijmy strzelaninę w Orlando po imieniu: homofobiczną zbrodnią z nienawiści, a nie atakiem na nas wszystkich". Sam tytuł jest kompletnym zaprzeczeniem tego, co o całej sprawie myślę, ale artykuł poza dużą dawką antyhomofobii zawiera tezy, które dają też do myślenia. Jego autor, podkreśla, że geje i lesbijki nie po to chodzą do gejowskich klubów, by pić gejowskie drinki, tańczyć gejowskie tańce i po gejowsku się całować, ale po to, by o byciu gejem zapomnieć. Cóż, być może o to właśnie chodzi. I być może przy tej dramatycznej okazji powinniśmy się nad tym chwilę zatrzymać. Mam wrażenie, że ten tekst wskazuje na istotny problem, którego po obu stronach obyczajowych sporów nie rozumiemy i nie nazywamy, którego też jednak żadne równanie praw, polityczna poprawność i afirmacja różnorodności nie rozwiążą. To pragnienie normalności. Pragnienie, by poczuć się przeciętnym, zwyczajnym, nie żadną mniejszością, pragnienie, które wydaje mi się naturalne i zrozumiałe. Problem w tym, że kilkuprocentowa mniejszość, której tryb życia w dość istotnej sprawie od zwyczajów reszty społeczeństwa odbiega nie ma praktycznie szans, by nawet przy częściowej przebudowie świadomości owego społeczeństwa takie uspokojenie osiągnąć. Tymczasem na trwające - i przynoszące gdzieniegdzie skutki - próby owej przebudowy, w interesie całego społeczeństwa nie można się godzić. Bo choć mniejszości wydaje się, że jej pomogą, większość musi zdawać sobie sprawę, że mogą doprowadzić do prawdziwego dramatu. A świat wykorzeniony z tradycyjnych wartości i wystawiony na łaskę masowych narzędzi manipulacji łatwo może stać się światem apokaliptycznym. Tytułowe pytanie jest oczywiście bez sensu. Terror zawsze jest zbrodnią z nienawiści. A dominującą siłą szerzącą terror na świecie jest w tej chwili fundamentalistyczny islam. Nie da się więc w obliczu tych faktów łapać dwóch "poprawnościowych" srok za ogon, wzywać równocześnie do walki z tzw. homofobią i tzw. islamofobią. To nieodpowiedzialna naiwność. Kolejne wychodzące na jaw fakty, w tym doniesienia o prawdopodobnych homoseksualnych skłonnościach, czy choćby zainteresowaniach sprawcy pokazują jeszcze dobitniej, że sprawa jest złożona bardziej, niż może wielu z nas chciałoby ją widzieć. Bez względu na to jednak, czego ostatecznie dowiemy się o motywach zbrodniarza, spróbujmy uszanować jego ofiary chwilą refleksji nad tym, co zrobić, byśmy my sami - i "homo", i "hetero" - pozostali w tej kulturowej wojnie po tej samej stronie barykady. To byłoby już coś...