Owo przekonanie o tym, że w naszym kraju zwyciężyłaby jednak wrażliwość opieram na wrażeniu, że w Polsce środowiska homoseksualne są w swej większości jednak konserwatywne. Grupa, która chce ruszyć z posad bryłę świata, jest tam, owszem, widoczna, ale dominuje tylko w mediach. Świadczą o tym same gorące wewnątrzśrodowiskowe dyskusje, czy to o granicach prowokacji podczas samych parad równości, czy to o tym, na ile pragnienie ułożenia sobie życia dominuje w polskim LGBT nad etosem wolności za wszelką cenę. Warto zwrócić na te dyskusje uwagę nawet jeśli na co dzień to sprawy kompletnie dla kogoś obce. Wbrew nieustannie powtarzanemu hasłu o tym, jakoby prawica ciągle "zaglądała komuś pod kołdrę", konserwatywnie usposobieni Polacy wcale na żadne zaglądanie nie mają ochoty. To raczej środowiska homoseksualne nachodzą ich ze swoją kołdrą i w mniej lub bardziej prowokacyjny sposób pytają, czy mają z tym problem. Większość wciąż taki problem ma. I powiem więcej - ma prawo mieć. Na razie wciąż jeszcze mamy wolność myśli. Ale to kultura osobista decyduje o tym czy - i jeśli tak, to w jaki sposób - te wątpliwości wyrażamy. I co z nich ostatecznie wynika. Wolałbym, by właśnie kultura osobista a nie polityczna poprawność pozostała tu czynnikiem decydującym. I by była to kultura możliwe jak najwyższa. Myślę, że gejowski aktywista Krystian Legierski, swoimi deklaracjami na temat głosowania na Andrzeja Dudę, czy PiS uczynił teraz dla sprawy równouprawnienia środowisk homoseksualnych więcej, niż być może całą swą wcześniejszą działalnością. Przekroczył bowiem pewną, jak się wydawało, nieprzekraczalną granicę. I to także warte jest zauważenia. Bo powiedzmy sobie szczerze, to nie sprawy "spod kołdry" mają tu kluczowe znaczenie, ale to czy jesteśmy w stanie zgodzić się, co do kwestii dla kraju i narodu fundamentalnych. Jeśli środowiska homoseksualne, dbając o swoje prawa, będą potrafiły nie tracić z oczu spraw ważnych dla innych, szanse na kompromis znacznie wzrosną. Jeśli w Polsce jesienią rzeczywiście dojdzie do zmiany władzy takiej, na jaką się zanosi, problemy osób homoseksualnych nie będą zapewne postrzegane jako te najważniejsze. Mimo to uważam, że ewentualny nowy rząd nie powinien od debaty na ich temat uciekać. A jeśli po obu stronach będzie wola kompromisu, wiele będzie można osiągnąć. Także w sprawie związków partnerskich. Słowo kompromis jest tu najistotniejsze, obie strony sporu musiałyby bowiem z czegoś zrezygnować. Katolicka większość z woli niezauważania problemów, w najlepszym razie ich marginalizacji, homoseksualna mniejszość ze skłonności do ich mnożenia i rozdmuchiwania, wreszcie postępowania zgodnie z zasadą ruchomego horyzontu (czyli najpierw związki partnerskie, potem małżeństwa, potem adopcja dzieci, potem...). Konserwatywne obawy o skutki tęczowej rewolucji nie są wyłącznie wynikiem prostego "nie, bo nie". Jakkolwiek dziwnie by to dla liberalnych środowisk nie brzmiało, wiele w nich szczerego zatroskania choćby o losy rodziny, wypychanej ze swej roli, odczuwającej presję z różnych stron, choćby ekonomiczną, czy obyczajową. Każde osłabienie instytucji rodziny, do którego działania światowego homolobby w czytelny sposób prowadzą, szkodzi bowiem nam wszystkim. I to akurat większość z nas, poza może najbardziej rozpalonymi rzecznikami postępu dla samego postępu, jest w stanie uznać. Inaczej, niż w USA, czy Wielkiej Brytanii, krajach, które chętnie nawracają nas na tolerancję, we współczesnej Polsce homoseksualizm nigdy nie był karany. Nie tylko nie mamy więc obowiązku przed nikim się tłumaczyć, ale spokojnie możemy się zastanowić, co sami mamy do zaoferowania. Może właśnie jakiś rozsądny kompromis. Jeśli naprawdę chodzi o rozwiązanie podstawowych życiowych problemów, a nie wykorzystywanie ich jako pretekstu na przykład do walki z Kościołem, związki partnerskie tylko dla osób homoseksualnych mogłyby być jakimś wyjściem. Jeśli środowiska LGBT byłyby gotowe na nich poprzestać... Debata, która rozpętała się za oceanem po decyzji Sądu Najwyższego jest bardzo pouczająca. Nie brak tam bowiem skrajnych opinii. Warto się w nie wsłuchać, jeśli brakuje nam wyobraźni na temat tego, co może nas czekać już niedługo. Choćby postulaty legalizacji związków grupowych pojawiają się teraz w publicystyce zupełnie na serio. Przywoływane argumenty, jeśli już rozbiło się tradycyjną definicję małżeństwa, trudno zresztą odrzucić. Jeśli nie wyłącznie kobieta i mężczyzna, no to właściwie dlaczego nie trójkąty, czworokąty i kto co tam chce... No właśnie. A nie mówiliśmy? Mówiliśmy... Środowiska LGBT w USA natychmiast stwierdzają też, że to dopiero... początek walki. Chodzi bowiem teraz o całkowity zakaz jakiejkolwiek dyskryminacji, na przykład w miejscu pracy. Tu Sąd Najwyższy nieco skomplikował im sytuację, bo nie zrównał tej grupy wprost choćby z mniejszościami rasowymi, sygnalizując, że może i predyspozycje do homoseksualizmu są wrodzone, ale na ostateczne decyzje życiowe wpływ ma jeszcze wiele innych czynników. To jednak tropicielom dyskryminacji zapewne nie przeszkodzi. Nie mniej interesujące są komentarze ze strony konserwatywnej. Chrześcijanie czują się spychani na margines nie tylko dlatego, że w ich opinii Sad Najwyższy doszukał się w konstytucji czegoś, czego tam nie ma. Przyznają także, że właśnie taka interpretacja praw człowieka zaczyna dominować także w opinii publicznej. To sugeruje, że presja jeszcze wzrośnie. Fakt, że w obliczu rosnących, nie tylko islamskich, zagrożeń świat zachodni zajmuje się homoseksualnymi związkami, nie jest optymistyczny, ale to rzeczywistość , na którą nie ma sensu się obrażać. Być może nie jest za późno, by wyciągnąć z tego wnioski i na naszym własnym podwórku, minimalizować skutki nadciągających kolejnych podziałów. Owszem, jedna strona może się spodziewać, że tej rewolucji nic już nie zatrzyma i za chwilę otrzyma wszystko, druga może z kolei liczyć na to, że to moda, która jak każda w końcu przeminie, a wtedy uda się utrzymać status quo... Może jednak zamiast czekać, co się wydarzy, warto spróbować znaleźć naszą własną drogę? Dlaczego nie miałaby okazać się najlepsza? Grzegorz Jasiński - RMF FM