W obecnych czasach hybrydowych wojen i hybrydowej polityki, te zasady nie są już pewne. W Polsce po 2007 roku mamy do czynienia z władzą, która generalnie za nic nie ponosi odpowiedzialności i z niczego nie musi się rozliczać. Umiejętny PR i stale utrzymywany wobec własnych wyborców szantaż pod hasłem, "bo przyjdzie przerażający PiS i... będzie koniec świata", długo przynosił wyniki. Ponieważ jednak lata mijają i hasło "po owocach ich poznacie" coraz wyraźniej dochodzi do głosu, do rządzenia przez ciągły i nieustający PR, połączony z deprecjonowaniem opozycji trzeba było dołączyć strategię mimikry, czyli ochrony przed atakiem przez udawanie tego, czym się nie jest. Prawdziwa biologiczna mimikra, jak ostatnio odkryli badacze z Uniwersytetu w Sztokholmie, okazuje się naprawdę skuteczna, jeśli udający celnie wytypuje cechę, którą warto podrobić. Dla muchy, to mogą być prążki jak u osy, dla gąsienicy, jadowite barwy. Zwykle to wystarcza nawet, jeśli rozmiary, czy kształty się nie zgadzają. Mimikra nie musi być dokładna, by chronić. W tym tkwi źródło jej sukcesu. Naukowcy z Michigan State University potwierdzili z kolei niedawno, że dla pewnych niejadowitych węży sama zmiana koloru na jaskrawy, bez zyskiwania zdolności do produkcji jadu, jest najbardziej efektywna. Mimikra w ich wypadku okazuje się na tyle skuteczna, że nie ma się potem co wysilać, by za groźbą szły "czyny". Wąż staje się jadowicie kolorowy i drapieżniki nie sprawdzają już, czy nie blefuje. Wygląda na to, że we współczesnej polityce jest podobnie. Jak wiadomo, w przypadku polityków, którzy długo już rządzą i mają na sumieniu nie tylko sukcesy, podstawowym zagrożeniem jest gniew wyborcy, który może odebrać im władzę i - co jeszcze gorsze - oddać ich na pastwę idącej do władzy opozycji. By się przed owym gniewem ochronić, rządzący nami od siedmiu lat geniusze tak z początkiem bieżącego roku zaczęli nagle udawać, że w obronie naszych najbardziej żywotnych interesów są wytrawnymi graczami, których lepiej nie ruszać. Inaczej mówiąc, udają, że mają jakieś prążki, a atak na nich byłby nieprzyjemny w zapachu, czy smaku, wręcz trujący. Że bez nich ani Unia Europejska nie przetrwa, ani dzieci nie pójdą do szkoły. Wszystko po to, by coraz bardziej wkurzony wyborca się ich nie czepiał. Załóżmy, że ktoś przez całe lata robi wiele, by zasłużyć sobie na dobre notowania w Moskwie, przez działania przed i po katastrofie smoleńskiej naraża bezpieczeństwo państwa na szwank, podpisuje niekorzystną umowę gazową, zaprasza szefa dyplomacji niekoniecznie przyjaznego nam mocarstwa na spotkania ambasadorów itd. Co ktoś taki powinien uczynić, gdy owa polityka i podtrzymywana wizja Moskwy jako bastionu wiarygodności i demokracji bierze równo i stanowczo w łeb? No powiedzmy... powinien przyznać się do błędu i jeśli nie ustąpić, to ogłosić, że mienia politykę. Co robią zaś nasi eksperci od mimikry? Gwałtownie wzywają do stanowczej reakcji wobec Rosji, twierdząc przy okazji, że ich wcześniejszy bezwład tak naprawdę… poprawił ich wiarygodność w tym temacie. Bujać to my, ale nie nas. Donald Tusk i Bronisław Komorowski w Polsce, podobnie, jak Barak Obama w USA pokazali, że "w temacie Rosji" nie stać ich było na realną prognozę sytuacji i działania, które mogłyby Moskwę choć do pewnego stopnia zniechęcić do zamachnięcia się na suwerenność innych państw. W tych sprawach nie wykorzystali okazji, by nie być cicho. Co więc miałoby nas przekonać, że teraz robią coś więcej ponad jedzenie tej żaby? Premier, który przez lata nie spieszył się w sprawie łupków i gazoportu teraz gwałtownie rzucił się do dywersyfikacji. Szef dyplomacji, który delikatnie mówiąc, nie przyczynił się do szybkiej finalizacji planów budowy tarczy antyrakietowej, teraz domaga się tysięcy amerykańskich żołnierzy na polskiej ziemi. Czy czegoś nam to nie przypomina? Prążki, wszędzie tylko prążki. W sprawach wewnętrznych jest zresztą podobnie. Jeśli przez lata puszczało się mimo uszu ostrzeżenia przed nadciągającym kryzysem demograficznym, wyśmiewało mniej lub bardziej udane wysiłki, by to zmienić, choćby w postaci becikowego, to teraz w obliczu faktów nagle trzeba ustawić się w pierwszym szeregu demograficznej rewolucji. Prezydent i premier zaczęli więc o polityce prorodzinnej mówić, po latach zaniedbań pojawiły się nawet pewne działania. I proszę, już się okazuje, że "urlop Tuska" przynosi rezultaty, w pierwszym kwartale obecnego roku dzieci urodziło się nieco więcej, niż przed rokiem. Hmm. Czyżby? Nie dałbym głowy, że to faktycznie skutek perspektywy rocznego urlopu rodzicielskiego. Moim zdaniem to raczej produkt uboczny skoku na OFE. Do wielu Polaków dotarło, że dzieci to jedyne realne zabezpieczenie na przyszłość i na ile to możliwe, postanowili zareagować. Mój problem z polityczną mimikrą nie polega na tym, że nie popieram pewnych słusznych działań podejmowanych przez władzę choćby tylko dla ukrycia swej własnej, wcześniejszej nieudolności. Tyle, że dla kraju w tak ważnym momencie historii, o tak wrażliwym położeniu geopolitycznym strategia "lepiej późno, niż wcale" nie jest żadną strategią. A błędne prognozy i zaniedbania zabierają nam cenny czas, który i w sprawie niezależności energetycznej i kryzysu demograficznego już przeciekł tej władzy przez palce. Udawanie przez rządzących kogoś, kim nie są, przynosi skutki jedynie doraźnie. Jeśli wyborcy nie będą tego świadomi, ktoś inny może powiedzieć nam "sprawdzam" i poddać nasze możliwości realnemu testowi. Jeśli to tylko my sami damy się nabrać na te prążki, wyniki takiego testu mogą być dla nas dalekie od oczekiwań. I tylko nieprzyjemny zapach okaże się prawdziwy.