Znaczenie pigułki i innych metod antykoncepcyjnych dla zmian naszej obyczajowości trudno przecenić. Po pół wieku obecności pigułki na rynku można już chyba zauważyć, co nam właściwie dała. Są tacy, którym wciąż się wydaje, że to przede wszystkim postęp, wolność, upodmiotowienie kobiet i możliwość decydowania o swoim losie. Myślę jednak, że przyniosła nam wiele więcej. W tym niemałe kłopoty, choćby demograficzne. Cały pomysł z seksem zmierzał właśnie do tego, by człowiek zapewniał sobie potomków niejako przy okazji i nie bardzo potrafił nad tym zapanować. Trudno nie zauważyć, że mimo licznych i oczywistych minusów związanych z seksualną naturą człowieka, metoda ta działała bardzo skutecznie i zapewniła nam jako gatunkowi bezprecedensowy rozwój. Aż do teraz. Pisze o tym w wydanej w marcu w USA i Wielkiej Brytanii książce "Adam and Eve After the Pill: Paradoxes of the Sexual Revolution" Mary Eberstadt. Autorka stawia tezę, że rewolucja seksualna, uważana przez wielu za największą rewolucję w historii, przyniosła w ciągu minionego półwiecza zdecydowanie więcej szkody, niż pożytku. Nie chodzi jej przy tym o same spory między konserwatyzmem i liberalizmem, między religią a sekularyzmem, ale fakt, że wydarzenie które miało zwiastować wolność nie sprawiło w praktyce, że kobiety i mężczyźni czują się tak naprawdę szczęśliwsi. Dodam od siebie, że teraz, kiedy w Europie kobiety będą musiały pracować znacznie dłużej, by nadrobić to, że nie urodziły wcześniej więcej dzieci, z całą pewnością ten poziom szczęścia nie wzrośnie. Rzućmy okiem na dwa wyrywkowe aspekty sprawy. Naukowcy z Yale University opublikowali w ubiegłym tygodniu pracę, w której stwierdzają, że poziom nieświadomości co do konsekwencji opóźniania macierzyństwa jest alarmujący. Liczba kobiet starających się o pierwsze dziecko i przychodzących do klinik leczenia niepłodności w wieku ponad 40 lat zastraszająco rośnie. Równocześnie nawet najbardziej zaawansowane procedury in-vitro nie są w stanie zawsze im pomóc. W latach 2003 do 2009 liczba kobiet w wieku ponad 40 lat poddanych w USA zabiegom in-vitro wzrosła o 41 procent. Liczba zabiegów zakończonych w tym wieku sukcesem, czyli ciążą, zwiększyła się zaledwie o 9 procent. W artykule na łamach "Fertility and Sterility" autorzy tych badań postulują, by kobiety z różnych przyczyn odkładające macierzyństwo, znacznie dokładniej informować o możliwym ryzyku zanim będzie za późno. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że cała debata wokół in-vitro jest odbiciem stanu naszej cywilizacji, w której kontrowersyjnymi metodami próbuje się leczyć skutki kłopotów, które sami sprowadziliśmy sobie na głowę. Co pigułka daje w zamian? Popatrzmy na stronę czysto finansową. Badania pokazują, że jej dostępność przyczyniła się w Stanach Zjednoczonych do mniej więcej jednej trzeciej wzrostu płac kobiet w latach 90-tych. Naukowcy z University of Michigan przeanalizowali przypadki 4300 kobiet, urodzonych w latach 1943-54 i obserwowali jak dostępność pigułki w wieku od 18 do 21 lat wpłynęła na ich drogi kariery. Okazało się, że możliwość kontrolowania płodności przyczyniła się do wzrostu zarobków kobiet o około 8 procent, przy czym dwie trzecie z tego wiąże się z możliwością zdobycia większego doświadczenia zawodowego, a jedna trzecia z wyższym poziomem edukacji i dostępem do niektórych "męskich" zawodów. Czy to dużo, czy mało? Nikt nie ma wątpliwości, że powrotu do świata sprzed pigułki już nie ma. Wydaje się jednak, że można oczekiwać działań, które sprawią, ze świat z pigułką stanie się nieco mądrzejszy. Wymaganie, by rządy prowadziły politykę prorodzinną, równoważącą naszą wspólną skłonność, by minimalizować kłopoty i koszty związane z wychowywaniem kolejnego pokolenia, nie jest chyba niczym nadzwyczajnym. Jeśli Europa chce przetrwać i zachować swoją kulturę, wartości i... dostatek musi przestać się kurczyć. Wbrew pigułce. Grzegorz Jasiński - RMF FM