Tak sobie myślę, że postępowy świat XXI wieku musiał w końcu pogodzić się z myślą, że te grudniowe święta są nie do ruszenia. Z tym właśnie wnioskiem możemy chyba wiązać prawdziwy renesans pomysłów na świeckie święta. Nasza ekonomia nie dałaby sobie rady bez tradycyjnego "szału przedświątecznych zakupów", nie można więc ze Świąt tak po prostu zrezygnować. Siły postępu kombinują więc, jak je zmienić, jak wymyślić je na nowo, jak sprawić, że nie będzie to Boże Narodzenie. Drugi dzień Świąt to moment, kiedy już wiemy, że... nic się nie zmieniło i na szczęście nie zmieni. Święta kolejny raz były właśnie takie, jak zawsze, takie, jakie zachowamy w pamięci przez kolejny rok i na jakich podobieństwo będziemy organizować kolejne. Jeśli znów byliśmy wszyscy razem, jeśli nikogo nie zabrakło, a może ktoś przybył, jest dobrze. Psychologowie przekonują nas coraz częściej, że w pogoni za szczęściem, to przeżycia, a nie gromadzenie przedmiotów się liczą. Jeśli już chcemy siebie lub kogoś uszczęśliwić, zamiast wydawać pieniądze na kolejne klamoty lepiej wybrać się na wycieczkę, spektakl, koncert, czy zabawić w karaoke. OK. To ma sens. Tyle, że jeśli psychologowie zadaliby sobie trud zrozumienia tego, na czym polega to, co nazywamy poważnie, albo z przekąsem, "magią Świąt", to wiedzieliby to od dawna. Czym bowiem innym, jak nie "przeżyciem" jest Wigilia, są świąteczne spotkania, jest Pasterka. Ja rozumiem, że ponieważ nie trzeba za nie dodatkowo płacić, marketingowo to się gorzej sprawdza, niż wycieczka na Malediwy, ale jednak. Bo jednak nie przedmioty, zakupy są tu najważniejsze. Czy ktoś z naszego pokolenia wspomina jako nieudane Wigilie czasu stanu wojennego tylko dlatego, że z niecodziennych atrakcji były tam co najwyżej cytryny, banany i gotowana szynka z kością? Święta Bożego Narodzenia dają nam pretekst, okazję do tego, byśmy przez chwilę byli lepsi. Lepsi przede wszystkim z religijnego punktu widzenia, ale nie tylko, także rodzinnego, czy społecznego. Czy z tej okazji skorzystamy, to już zupełnie inna sprawa. Owszem, owo wymaganie bywa stresujące. Jedni z nas postarają się bardziej, inni mniej, jeszcze inni nie postarają się w ogóle. Ale przecież w następnym roku może być lepiej. Boże Narodzenie stawia nas jako społeczność niejako do pionu, proponuje bezprecedensowy w skali roku rytuał, który sprawia, że po południu 24 grudnia wszyscy czujemy ten niejasny "przymus", by było dobrze. Ów przymus pojednania nikogo przy tym nie wyklucza. Owszem, nie zawsze wszystko się udaje, ale - przyznajmy - zwykle dajemy radę. Od lat 90. postępowe, liberalne ośrodki sterowania naszą myślą sugerowały nam uporczywie wyrwanie się z bożonarodzeniowej tradycji i bohaterskie omijanie wigilijnego stołu. Nowoczesność miała polegać na niepoddawaniu się naciskom rodziców i dziadków, nieodpowiadaniu na pytania o to, kiedy ślub, kiedy dziecko. Wolni i niepodlegli mieliśmy obchodzić Święta przy szwedzkim stole, gdzieś pod palmami. Nie czepiam się palm, w kontekście Bożego Narodzenia mają nawet sens, ale owo wyzwalanie się z rodzinnych tradycji ma i będzie miało swoje konsekwencje. W Ameryce nastawionej na samodzielność i młodych, i starszych ludzi, już głośno mówi się o narastającej pladze samotności. Doczekamy się jej i my. I nie dziwmy się, jeśli rodzice, którzy nie nauczyli swoich dzieci szacunku do dziadków, sami padną kiedyś owej nowoczesności ofiarą. Mamy drugi dzień Świąt, wciąż jeszcze jest czas, żeby do kogoś zapomnianego zadzwonić, by się może nawet z tym kimś spotkać. Jeszcze tegorocznej szansy nie zmarnowaliśmy. Może to właśnie ten dzień...