Mam wrażenie, że interesującym przyczynkiem do sprawy są dwie prace naukowe, które właśnie opublikowano. W pierwszej z nich badacze z Michigan State University opisali wyniki badań, z których wynika, że idealne społeczeństwo, które wymarzyli sobie rzecznicy postępu... nie istnieje. Nie da się stworzyć społeczności, która połączy wszystkie możliwe różnorodności a równocześnie pozostanie spójna, zachowa jedność istotną dla jej funkcjonowania. Jak donosi czasopismo "American Journal of Community Psychology", socjolog Zachary Neal postanowił sprawdzić, na ile różnorodne grupy obywateli mogą mieszkać w jednym sąsiedztwie i stworzyć warunki sprzyjające współpracy i poczuciu jedności. Przyjął przy tym oparte na wiedzy socjologicznej założenie, że najchętniej wiążemy się i współpracujemy z tymi, którzy są do nas podobni, czy to pod względem rasy, religii, czy statusu społecznego. Wielokrotnie powtarzane symulacje, wykorzystujące modele komputerowe różnych fikcyjnych społeczności pokazały dość jednoznacznie, że różnorodności ze spójnością pogodzić się nie da. Im bardziej różnorodna staje się dana społeczność, tym mniej w niej woli ścisłej współpracy, tym mniej więzi i poczucia jedności. W tej sprawie nie da się zjeść ciastka i mieć ciastka, trzeba wybrać rozsądny kompromis. Jak podkreślają autorzy pracy, ten kompromis dla różnych społeczności może być różny. Obserwacja nie jest rewolucyjna, mniej lub bardziej instynktownie zdajemy sobie z niej sprawę. Problem w tym, by debatując o społecznej modernizacji głośno o tym mówić. Afirmacja rozmaitych mniejszości, podkreślanie ich praw przy równoczesnym ograniczaniu praw większości ma swoje konsekwencje. Wbrew temu, co wmawiają opinii publicznej ich zwolennicy, te zmiany przynoszą też negatywne skutki. Trzeba o nich mówić. Ostrzeżenia tradycjonalistów przed rozbijaniem społeczeństwa nie są objawem żadnych fobii, są całkowicie uzasadnione. W dyskusji o modernizacji trzeba po prostu brać pod uwagę interes kraju i narodu. Patrzeć na stan w jakim jesteśmy, przewidywać możliwe szanse i zagrożenia, dopasowywać politykę do najlepiej rozumianej racji stanu. Nie sądzę, by społeczeństwo na dorobku, które podnosi się z wielu dziesięcioleci zniewolenia mogło pozwolić sobie na pochopną rezygnację z tego, co je jednoczy. Fałszywie rozumiana potrzeba różnorodności może mieć takie konsekwencje i nie należy tego ukrywać. A wspomniany przez badaczy Michigan State University kompromis może być w przypadku Polski inny, niż na zachodzie Europy. Co ciekawe, przeciwstawne strony owej debaty, konserwatyści i liberałowie nie do końca obiektywnie oceniają nie tylko argumenty przeciwnika, ale i stan własnej świadomości. Przekonują o tym ciekawe wyniki badań, które publikuje czasopismo "Psychological Science". Badacze z New York University zauważyli, że liberałowie przeceniają to, jak różnorodne poglądy sami reprezentują natomiast konserwatyści mają złudne poczucie jedności. Te wnioski to owoc badań przeprowadzonych w sieci wśród blisko 300 ochotników. Pytano ich nie tylko o poglądy polityczne, ale i wiele niewiążących się z polityką upodobań. Proszono też o ocenę, na ile ich upodobania podzielają inne osoby o podobnej politycznej afiliacji. Okazało się, że osoby określające się jako liberałowie uważały, że ich poglądy i upodobania są "wyjątkowe" nawet wśród innych liberałów. Konserwatyści zaś uznawali, że wszystkie bliskie im politycznie osoby myślą tak samo, jak oni. Skąd my to znamy? Cóż, może właśnie ta pułapka błędnie postrzeganej różnorodności każe liberałom dążyć za wszelką cenę do rewolucji, a konserwatystom utrzymywać, jak długo się da, to co już było. Świadomość, że kompromis jest potrzebny i żadną "pałą" wywalczyć się go nie da, może nam trochę pomóc. Bo wszyscy mamy tu coś do stracenia.