1 września zawsze ma dla mnie wymiar pewnego fatum, pewnej beznadziei, w której II Rzeczpospolita się wtedy, w uścisku dwóch bestii, w 1939 roku znalazła. W czasach PRL-u odbierało się to nieco inaczej, niż po 89. roku, jednak przecież już wtedy wiedzieliśmy o 17 września i o Katyniu. Nie mieliśmy złudzeń. Tego co w tamten wrzesień '39 utraciliśmy, wciąż nie odzyskaliśmy. I nie mieliśmy nawet pomysłu na to, jak moglibyśmy to odzyskać. Może przy okazji szkolnych akademii nadmiernie nasłuchałem się Broniewskiego, ale coś z tego "Kiedy przyjdą podpalić dom" na zawsze mi pozostało. Takie wrażenie, że w obliczu pewnych symboli - a rocznica tamtego września jest takim symbolem - powinniśmy się raczej jednoczyć niż dzielić. Ja wiem, że mamy kampanię wyborczą, wiem, że mamy końcówkę morderczego sezonu politycznego, który dla naszej najbliższej, a może i nieco dalszej przyszłości będzie miał istotne, może nawet kluczowe znaczenie. Ja wiem, że są "rachunki krzywd", realne lub wyimaginowane, które nas dzielą. Ja wiem, że myślenie doraźne przeważa na co dzień nad myśleniem strategicznym. Jednak kiedy, jak nie przy okazji wrześniowej rocznicy, myśleć o przyszłości w horyzoncie nieco szerszym, niż to, kto komu dziś bardziej dołoży? Kiedy, jak nie teraz, szukać dróg budowy bezpieczeństwa i siły państwa, by na zawsze pozwoliło nam tylko we własnym gronie spierać się o to, co jest prawdziwym patriotyzmem? W przeddzień 80. rocznicy wybuchu tamtej wojny naprawdę niepoważnie kłócić się, czy Donald Tusk dostał zaproszenie, czy nie, radować się w duchu, że w Warszawie szambo wybiło, udawać zatroskanie, że wizyta prezydenta USA zablokuje stolicę w pierwszy dzień nowego roku szkolnego, spierać się czy snopek to sama słoma, czy może z ziarnem. A owszem i o tym w twitterowym świecie, w kontekście wypowiedzi premiera Morawieckiego się dyskutuje. I tak, na parę dni może nawet warto odpuścić spór, czy większa farma trolli była w ratuszu w Inowrocławiu, czy w Ministerstwie Sprawiedliwości. Trudno przewidzieć, jakie rezultaty, oficjalne i mniej oficjalne, przyniesie wizyta w Polsce Donalda Trumpa. Bez względu na to, czy komuś prezydent USA pasuje, czy nie, to jednak jest wizyta przywódcy najpotężniejszego kraju świata, który mówi o naszym kraju dobre rzeczy, deklaruje bliski sojusz i współpracę. Można mieć różne wyobrażenia na temat kierunku, w jakim polityka aktualnej administracji w Waszyngtonie zmierza, ale nie sposób zaprzeczyć, że wizyta prezydenta w Warszawie, w tę właśnie rocznicę, jest wydarzeniem o strategicznym znaczeniu. Podejmowane tu i ówdzie próby obniżenia owego znaczenia, są tego najlepszym dowodem. Ta sprawa wyrasta ponad doraźny kontekst kampanii wyborczej, niezależnie od tego, czy byli ambasadorowie RP chcą, czy nie chcą tego rozumieć lub choćby przyjąć do wiadomości. Sprawa wiz ma znaczenie przede wszystkim symboliczne, ale i symbole bywają ważne, więc spodziewana deklaracja prezydenta Trumpa w sprawie otwarcia drogi do ich zniesienia będzie istotna. Znacznie ważniejsze są jednak szczegóły współpracy wojskowej i energetycznej. Obie te sprawy zresztą bardzo blisko się wiążą. Wszelkie deklaracje będą uważnie obserwowane na całym niemal świecie, a już na pewno w tej części świata, która jest dla nas istotna. Zachęcam do myślenia strategicznego i ponadpartyjnego trzymania kciuków za to, by szanse Polski w zmaganiach zmieniającego się świata rosły. Dobra wizyta przywódcy USA może się do tego istotnie przyczynić. Przyczynić tym bardziej, im bardziej obie strony naszej polityki zrezygnują z ostentacyjnego, politycznego rozgrywania jej na własnym podwórku.