Mam wrażenie, że ogłoszone przez nich wyniki nie będą dla polityków żadnym zaskoczeniem. Oni od dawna doskonale wiedzą, że dla politycznej długowieczności muszą umieć wybaczać sobie dość często. Mamy też w Polsce polityka przekonanego, że musi rządzić już zawsze. Widać po nim wyraźnie, że w tym celu jest w stanie wybaczyć sobie wszystko. Mimo pojawiających się co i rusz sygnałów o rzekomo czekającej premiera karierze zagranicznej, podejrzewam, że Donald Tusk już dawno zrozumiał, że tak naprawdę nie może przestać rządzić w Polsce. Doskonale wie, że jeśli przestanie być premierem, nic i nikt nie powstrzyma prób rozliczenia jego rządów. A po owym co najmniej ośmioletnim premierowaniu wiele pozostanie do rozliczenia, w szczególności jedna chwila, o której Polacy nie zapomną 10 kwietnia. Niezależnie od tego, czego dokładnie dowiemy się jeszcze o katastrofie w Smoleńsku, niezależnie od tego, co pamiętamy o działaniach premiera i urzędników rządowych przed 10 kwietnia, już tylko nad tym, co wiemy o procedurach wyjaśniania tej tragedii, nie da się przejść do porządku dziennego. Nawet przy najbardziej łagodnym spojrzeniu na rolę premiera w tym, co się po smoleńskiej tragedii działo, nie sposób tego wytłumaczyć inaczej niż złą wolą albo kompromitującą nieudolnością. A może jednym i drugim. Polski rząd nie uczynił wtedy nic, by wzmocnić swoją pozycję wobec Rosjan, by uzyskać w śledztwie w miarę równe prawa, choćby przez zaangażowanie instytucji międzynarodowych, by przynajmniej trafić do światowej opinii publicznej z argumentami o - co najmniej - kompromitującej niedbałości w przyjmowaniu przez Rosjan delegacji z polskim prezydentem na czele. Tak przywiązany do dobrego wizerunku premier wtedy nie uczynił nic, by ochronić się przed kompromitacją. Dlaczego? Słowa o zaufaniu wobec Rosjan, formułowane po 10 kwietnia przez bliskie władzy środowiska, nie były jakimś elementem strategii wobec Moskwy, były całą strategią. Strategią przetrwania. Dla wielu osób, które z oficjalną narracją w sprawie smoleńskiej nie mogły się pogodzić, od razu było jasne, że Rosjanie będą wykorzystywać śledztwo do własnych celów. Dla tych którzy z dobrą wolą myśleli, że będzie inaczej, raport Anodiny powinien być ostateczną syreną alarmową. A jeśli ktoś (wciąż w dobrej wierze) nadal powtarzał taką bzdurę, to nie potrafię odpowiednio delikatnie określić, czego w ten sposób dowiódł. Teraz, kiedy Rosja odkryła karty w sprawie Ukrainy, polski rząd usiłuje kolejny raz przekonać Polaków, że to wszystko nie jest tak, jak nam się wydaje, że jego postępowanie było racjonalne i - UWAGA - umożliwiło teraz zajęcie wobec Rosji bardziej zdecydowanej postawy. Ta, nie pierwsza, ale jednak szczególnie wyrazista próba przekucia kompromitacji w zwycięstwo, pokazuje do jakiego stopnia w "wybaczaniu sobie" Donald Tusk jest gotów się jeszcze posunąć. I nie jest w tym oczywiście sam, towarzyszy mu liczne grono Platformersów, mediów i wciąż gotowych na niego głosować wyborców. Premier nie może oddać władzy, bo nie ma wokół siebie nikogo, komu mógłby w pełni zaufać. Jednych współpracowników wyrzucił, innym złamał kręgosłup, większość całkowicie od siebie uzależnił. Wielu, także przyzwoitych ludzi, postawił w sytuacji, w której musieli udawać, że "nic się nie stało". Sam zadbał o to, by materiału na przywódcę wśród nich nie pozostawić. Z całą pewnością natomiast pozostawił wiele złej krwi, która może wydać niejednego Brutusa. Jeśli osłabnie, opinia publiczna się od niego odwróci, niewielu będzie go chciało bronić. Premier o tym wie, więc tym bardziej nigdy do żadnego błędu się nie przyzna. Nie tylko w sprawie Smoleńska, ale w sprawie Smoleńska przede wszystkim. Grzegorz Jasiński, RMF FM