Praktycznie w każdej dziedzinie życia, kiedy chcesz zadbać o swoje interesy lub choćby tylko nie dać sobie narzucać pierwszeństwa cudzych interesów, masz niemal pewność wejścia w mniej lub bardziej poważny konflikt. Brak awantury oznacza tylko, że konflikt interesów nie był dostatecznie istotny. Nie ma powodów, by w polityce zagranicznej było inaczej, co więcej, jest wiele powodów, by ów konflikt pojawiał się wcześniej niż później, nierzadko profilaktycznie. Nie twierdzę, że wieszczony przez opozycję stan "pokłócenia ze wszystkimi i politycznego osamotnienia na arenie międzynarodowej" jest automatycznym dowodem, że rząd PiS dobrze dba o nasze interesy, to jednak istotna przesłanka, którą warto brać pod uwagę. Możliwości są trzy. Być może rząd w swoim przekonaniu o te interesy dba, ale robi to nieumiejętnie. Być może faktycznie dba i wobec tego z zewnętrznym fochem po prostu musi się liczyć. Być może wreszcie żadnego specjalnego osamotnienia nie ma, a o nasze wpływy po prostu toczy się gra, której skutki zależą nie tylko od zewnętrznej, ale w dużej mierze wewnętrznej sytuacji. Politykę wewnętrzną zostawmy tym razem na boku. Przyznajmy tylko, że między innymi ze względu na nią, rząd Beaty Szydło już od roku znajduje się w mało komfortowym otoczeniu międzynarodowym. Ma to swoje minusy, ale i niejeden plus. Rząd, odzwyczajony od poklepywania po plecach, może mówić wyraźnie, o co mu chodzi. I ma też coś do powiedzenia. Przemawia za nim racja, jaką ten obóz polityczny miał już wcześniej w ocenie choćby imigracyjnego kryzysu, czy rosyjskich zagrożeń. Jeśli chodzi o to drugie, możemy tylko retorycznie zapytać, co by było, gdyby poprzedni polski rząd, zjednoczona Europa i Stany Zjednoczone wzięły sobie do serca to, co w Tbilisi, o rosyjskim zagrożeniu, mówił w 2008 roku prezydent Lech Kaczyński. Konsekwencje tego, że te słowa zignorowano, dobrze już przecież znamy. Owszem, nikt się do tego nigdy oficjalnie nie przyzna, ale kiedy czytam, że niemieckie agencje wywiadu ostrzegają dziś przed rosyjskimi próbami wpływania na przyszłoroczne wybory, a także bojownikami ISIS szkolonymi, by udawali imigrantów, wiem, że oni już wiedzą, że nie mieli racji. To zawsze coś. Jarosław Kaczyński i Victor Orban nie wymyślili ani nie sprowokowali nadciągającej nad liberalny zachód zmiany społecznych nastrojów. Oni po prostu mówili to, co rozsądnie myślące środowiska konserwatywne przewidywały od lat. Można to nazywać falą nacjonalizmów, można uznać za odreagowanie poprawnościowej, lewackiej presji. Można wreszcie uznać - i chyba najwięcej w tym prawdy - za dowód, że dotychczasowy model zachłannego, globalizującego się kapitalizmu, zmieszanego z liberalną demokracją utknął w ślepym zaułku i przestał dla wielu ludzi oznaczać rzeczywisty postęp i nadzieję na przyszłość. Zwycięstwo Donalda Trumpa w USA może być tylko kolejnym tego potwierdzeniem. Można się na tę rzeczywistość zżymać, można wiązać z nią nadzieje, głupio byłoby się na nią nie przygotowywać. Nie twierdzę, że Europa pod ewentualnymi rządami polityków, których salon nazywa populistami, będzie Europą lepszą. Także dla Polski. Z całą pewnością będzie Europą trudniejszą. Ale musimy się na taką możliwość przygotowywać i w razie czego z nią zmierzyć, licząc na to, że społeczeństwa znużone politpoprawnościowym bełkotem obecnych "elit" całkiem jednak ponurych lekcji z przeszłości nie zapomniały. I będą w stanie rzeczywistą siłę i atrakcyjność projektu pod nazwa Unia Europejska ocalić i odbudować. Rząd PO-PSL, przywiązany do idei płynięcia w głównym nurcie, całą siłę i wpływy na arenie międzynarodowej opierał na demonstrowaniu bliskich związków z Niemcami i Brukselą. Owe bliskie związki nie zapobiegły budowie gazociągu Nord Stream, nie ochroniły nas przed próbą wciśnięcia nam fali uchodźców, ale refleksji w rządzącej ekipie to nie wzbudzało. Można było wręcz odnieść wrażenie, że "oddając" sprawę reprezentowania naszych interesów w ręce europejskich partnerów czuła się w pełni komfortowo. Do dziś zresztą to widać, kiedy każdą opinię z Paryża, Berlina, czy Brukseli opozycja uznaje za jedynie słuszną. Wypada przypomnieć, że około 2010 roku jedynie słuszne były też dla ówcześnie rządzących komunikaty z Moskwy, to jednak pod nieubłaganym ciśnieniem faktów musiało się zmienić. Być może w przypadku obecnej ekipy "nieco luźniejsze", w sferze retoryki, związki z innymi stolicami na dłuższą metę lepiej się naszym interesom przysłużą. Tego nam ze strony prezydenta Andrzeja Dudy i rządu PiS bardzo potrzeba. Nam wszystkim.