Cała debata o planach Polexitu, nakręcona cytatem, którego nie było, rzekomo wypowiadanym przez polityka w końcu francuskiego, nie polskiego, pokazuje po raz kolejny, jak nisko upadła już nasza publiczna debata. I jak niewiele trzeba, by rozhuśtać nastroje. Na razie, na szczęście, to nastroje głównie opozycyjnych dziennikarzy i polityków, nie można jednak wykluczyć, że i wyborcom się w końcu udzielą. Ci, którym nakręcanie takiej spirali histerii pasuje, dokładnie na to zresztą liczą. Nie spoczną póki im się to nie uda, albo... rzeczywistość nie pokaże, że ich wysiłki są daremne. Tymczasem histeria to naprawdę ostatnia rzecz, której nam potrzeba. Nie będę powtarzał tego, co pisałem przed tygodniem, że o prawdziwych skutkach "bitwy o Tuska" będzie można mówić dopiero po pewnym czasie. Widać już jednak, że pani premier nie udało się na miejscu złagodzić zderzenia z całą 27-ką, a akcja prezesa PiS z kwiatami na lotnisku tylko w ograniczonym stopniu przekonała wyborców, że kampania w Brukseli zakończyła się sukcesem. Z drugiej strony można zauważyć, że akcja 1:27 na dłuższą metę i samej opozycji sukcesu nie przyniesie, zlepiając ją z tymi, którzy Polsce (tak, tak Polsce, nie PiS) przychylni nie są. Stąd prawdopodobnie pomysł rozpętania histerii wokół rzekomego Polexitu tak, by wyborców swoich i cudzych wystraszyć. Moim zdaniem to akcja szkodliwa, bo akurat w sprawach Unii Europejskiej nad emocjami dominować powinny merytoryczne argumenty, a w nastroju histerii nikt owych merytorycznych argumentów nie będzie chciał słuchać. To zaś doprowadzi do jeszcze głębszych podziałów, tym bardziej bezsensownych, że tak naprawdę w przygniatającej większości jesteśmy zwolennikami Unii, różnimy się co najwyżej opinią na temat tego, jak powinniśmy definiować i realizować w niej nasze interesy. Dyskusja jest jednak trudna i prawdopodobnie będzie jeszcze trudniejsza ze względu na pewną naszą skłonność, na którą zwracają uwagę psycholodzy z Carnegie Mellon University w Pittsburghu. Ich zdaniem obecna ostrość sporów politycznych to w istotnej części wynik naturalnej skłonności do... unikania złych wiadomości. Powołując się na wyniki swoich badań twierdzą, że informacje, które nie pasują do naszych przekonań, które naruszają naszą strefę komfortu i bezpieczeństwa odsuwamy od siebie w sprawach politycznych podobnie, jak w każdych innych. Nie próbujemy nawet posłuchać argumentów drugiej strony tak, jak nie sprawdzamy, jak kaloryczny jest deser, na który mamy ochotę, czy nie badamy się z lęku, że możemy być chorzy. Owe złe wiadomości w tym przypadku - jak rozumiem - musimy traktować jako informacje, że kto inny ma rację. Dlatego właśnie, nie mogąc ich znieść, chroniąc się przed nimi, mamy taką łatwość zamykania się w świecie mediów i znajomych, którzy nas na takie niebezpieczeństwo nie wystawiają. Dzięki choćby portalom społecznościowym z precyzyjnie wyselekcjonowanym gronem znajomych, czy osób obserwowanych, nie "narażamy się" na poglądy inne, niż nasze, podane tak, byśmy mogli się nad nimi zastanowić, rozważyć je, być może nawet choć w pewnym stopniu dać się przekonać. Jeśli już dociera tam do nas zdanie odrębne, to odpowiednio już zinterpretowane i obśmiane tak, że nie mamy możliwości potraktowania go serio. I tak, dzięki internetowi mamy niemal nieograniczony dostęp do informacji (także fałszywych) a z drugiej strony w coraz mniejszym stopniu umiemy je selekcjonować, weryfikować, coraz mniej chce nam się je rozumieć, mamy coraz mniejszą gotowość do dyskusji nie zamieniającej się w pyskówkę. To niezmiernie nas wyjaławia i czyni niebezpiecznie podatnymi na manipulację. Dziś może jeszcze w ten PiS na Księżycu nikt nie uwierzy. A pojutrze?