Agencja AP ujawniła w poniedziałek, że He Jiankui z Southern University of Science and Technology w Shenzhen poinformował ją o tym, że w listopadzie w Chinach przyszły na świat pierwsze dzieci, których genom został wcześniej, na etapie embrionalnym, zmodyfikowany. Zmodyfikowany przez niego i jego zespół. He miał dziś referat podczas "The Second International Summit on Human Genome Editing" w Hong Kongu i organizatorzy zapowiadając go przyznali, że o całej sprawie nie mieli wcześniej pojęcia. Co więcej, jak to jest w zwyczaju, He przesłał im swoją prezentacje wcześniej i tam także słowa o badaniach na ludzkich embrionach nie było. Sam He przeprosił widownię i wytłumaczył, że sprawa wyciekła przedwcześnie, zaś on zgodnie z regułami miał zamiar najpierw przeprowadzić ją przez sito naukowych recenzji. Gdyby to akurat było najpoważniejszą kontrowersją w tej sprawie, to kontrowersji w ogóle by nie było. Istota i możliwe konsekwencje tej informacji są jednak poważne, a nawet bardzo poważne. I to zarówno dla tych, którzy do metod in vitro, selekcji zarodków, nie mówiąc już o korygowaniu ich genomu, odnoszą się z dużą rezerwą, jeśli nie niechęcią, ale i do tych, którzy są ich - nawet ostrożnymi - entuzjastami. Pan He przekroczył bowiem nie jedną, ale kilka czerwonych linii naraz. A z jego referatu i krótkiej sesji pytań i odpowiedzi wynika, że wcale tego nie żałuje. Co więcej, pytany wprost przyznał, że poza bliźniaczkami, które już się urodziły, "w drodze" jest jeszcze jeden implantowany embrion, przy czym ta ciąża jest jeszcze na wczesnym etapie i nie wiadomo, jak się zakończy. Zacznijmy od początku. Po co w ogóle jakaś edycja genów? Ano po to, by leczyć lub zapobiegać ciężkim dziedzicznym chorobom. Kilka lat temu odkryto metodę względnie prostego wyłączania lub korygowania nieprawidłowych genów, zwaną CRISPR-cas9 i zaczęto rozważać możliwości jej medycznego wykorzystania. Metodę wymyśliła sama natura, bakterie z jej pomocą mogą chronić się przed atakiem wirusów, naukowcy w swych ambicjach idą zdecydowanie dalej. Eksperymenty dotyczące tak zwanych terapii genowych, wprowadzających do organizmu poprawne geny, podejmowane są na osobach dorosłych coraz częściej i przynoszą obiecujące wyniki, z pomocą edycji genów terapię można byłoby prowadzić prościej. To, co wyobrażalne dla dorosłych, do poniedziałku było trudne do wyobrażenia dla dzieci, modyfikowanie genomu komórek jajowych czy plemników, wreszcie całych embrionów, uważa się powszechnie za zbyt ryzykowne, bo zmiany - także te, z których konsekwencji nie zdajemy sobie sprawy - mogą być przekazane następnym pokoleniom. Na tym jednak nie koniec. Czołowym argumentem zwolenników genetycznych modyfikacji embrionów jest perspektywa ochrony dzieci przed śmiertelnymi, niemożliwymi w inny sposób do wyleczenia, chorobami. Tylko to ich zdaniem, przynajmniej na tym etapie badań, usprawiedliwia zastosowanie tak "nuklearnej" opcji z trudnymi wciąż do przewidzenia efektami ubocznymi. He Jiankui jednak nie leczył śmiertelnej choroby. Testował możliwość zapewnienia dzieciom odporności na wirusa HIV. Choć wszystkie osiem zaproszonych do eksperymentu par (jedna się potem wycofała), składały się z mężczyzny, nosiciela wirusa HIV i kobiety, wolnej od wirusa, nie ma problemu z upewnieniem się, że ich dzieci będą od HIV wolne. Po co więc edycja? W swoim referacie He przekonywał, że AIDS jest w Chinach czy Afryce tak poważnym problemem, że warto podejmować wszelkie możliwe starania, by zasięg epidemii ograniczyć. Nietrudno było zauważyć, że sali nie przekonał. Trudno się zresztą zgromadzonym tam ekspertom dziwić. Praca pana He wygląda na mocno nieodpowiedzialny wyskok. Jeśli można eksperymentować z edycją genów embrionów w sytuacjach niezagrażających życiu, można praktycznie w każdych innych, droga do tworzenia dzieci na zamówienie stoi praktycznie otworem. Myślę, że eksperci, którzy chcą prowadzić te badania w sposób w pełni etyczny, muszą sobie zdawać sprawę, że ta historia w sposób szczególny zmobilizuje przeciwników takich procedur. Tym bardziej, że He budował odporność na HIV, wycinając geny, kodujące białko CCR5, które otwiera wirusowi HIV drogę do wnętrza komórki, a tak się składa, że są wyniki badań wskazujących, że te geny, a raczej ich brak może mieć znaczenie dla podniesienia zdolności intelektualnych. A więc, blisko, coraz bliżej... Atmosfera na sali była napięta i raczej chłodna. Właściwie żadne wątpliwości dotyczące dokładnej postaci formularzy zgody, procesu finansowania tych eksperymentów, przyczyn dla których były prowadzone w tajemnicy, wreszcie planów dalszej opieki zdrowotnej nad dziewczynkami nie zostały rozwiane. Wiemy tyle, że Lulu i Nana podobno przyszły na świat w dobrym stanie, w skali Apgar miały 8 i 9 punktów. Te imiona są - jak rozumiem - robocze, zgodnie z chińskim prawem nie wolno bowiem ujawniać nazwisk osób, będących nosicielami wirusa HIV. To prawo zresztą sprawia, że świat medyczny właściwie nie powinien nazwisk tych dziewczynek poznać nigdy, a więc nie będzie w stanie zweryfikować, jak będzie przebiegał ich rozwój. Oficjalne oświadczenie na temat tego, co się wydarzyło komitet organizacyjny konferencji ma wydać jutro. Na razie dominuje opinia, że badania pana He były nieodpowiedzialne. Być może ten przypadek pomoże w sformułowaniu bardziej zdecydowanych reguł postępowania. Tyle, że mleko się już wylało i powrotu do stanu sprzed zaskakującego oświadczenia He Jiankuia już nie będzie. Jeśli jego złożone do recenzji prace potwierdzą, że faktycznie to zrobił, pójdą za nim inni. Szczególnie w Chinach, gdzie prawo pozwala na najwięcej, a po odejściu od długoletniej polityki jednego dziecka wiele par chce jeszcze zdążyć mieć drugie. Chciałbym wierzyć, że w przypadku metody budzącej prawdziwe i uzasadnione wielkie nadzieje, nie potwierdzą się obawy. Ale pewności nie mam... Koledzy po fachu pana He, chyba też nie mają...