Wynik głosowania na szefa klubu parlamentarnego PO wskazuje raczej, że czego innego oczekują też parlamentarzyści miłościwie już nie panującej partii. Porażka Ewy Kopacz wskazuje, że jej przemiana z PEK w doktor Ewę będzie chyba nawet szybsza, niż się niektórzy spodziewali. Nie sądzę, żeby ktokolwiek - poza małymi wyjątkami - tego żałował. Pomysł Donalda Tuska pod tytułem "zjeść ciastko i mieć ciastko", czyli olać premierowanie RP dla lepiej płatnej posady w Brukseli i równocześnie zachować swoją partię pod kontrolą, by mieć gdzie wrócić, raczej się więc nie uda. Jeszcze chwila, a może się okazać, że DT i EK będą się musieli zadowolić co najwyżej potencjałem memotwórczym. Jeśli czegoś można się było przez ostatnie miesiące w polskim życiu publicznym nauczyć to tego, że obywatele w coraz mniejszym stopniu podążają za frontem jedności przekazu, prezentowanego w znacznej części mediów głównego nurtu. Wyborcy centrowi, o których toczono walkę, nie uwierzyli, że Bronisław Komorowski ma drugą kadencję w kieszeni, nie dali się przekonać, że żyjemy w złotym wieku, a zmiana władzy jest zamachem na demokrację. W końcu też zrozumieli, że polityka ograniczania się do dostarczania ciepłej wody w kranie i straszenia PiS-em to jak na ich aspiracje za mało. Ba, może nawet uwierzyli, że w wielu dziedzinach, w których do tej pory "się nie dało", można wreszcie spróbować, że "się uda". I podjęli decyzję. W maju i w październiku. Nowa pani premier nie będzie miała łatwo. Podobnie jak w 2005 roku fala krytyki spada na PiS zanim jeszcze zdążył zacząć rządzić. Mam jednak wrażenie, że po tych 10 latach politycy tej partii są mądrzejsi o wiele doświadczeń, mocno stoją na ziemi i doskonale wiedzą, czego się spodziewać. Mają też świadomość, że czasu na spełnianie olbrzymich - merytorycznych i symbolicznych - oczekiwań nigdy nie ma zbyt wiele. Choćby właśnie z powodu tych oczekiwań wynik wyborów parlamentarnych doprowadził - jakże by inaczej - do natychmiastowych sporów "na prawicy". Tyle, że tym razem najbardziej widoczne i głośne są spory nawet nie polityków, ale samych dziennikarzy, czy blogerów. Uważam to zresztą za w sumie pozytywny objaw. Spory toczą między sobą głównie dziennikarze etykietowani do tej pory jako prawicowi, którym najwyraźniej rzeczywiście zależy. Dotychczasowy "front jedności przekazu" sporów nie toczy. On wie, boi się i przestrzega. Popadł w swoisty umysłowy stupor i nie potrafi się z niego wyrwać. W sumie, mniejsza o to. Prezentowana z jego strony coraz bardziej groteskowa histeria, wypieranie rzeczywistości i foch wobec narodu, który "nie docenił" i "jeszcze będzie żałował", zapewne przez pewien czas potrwają, ale chleba z tej mąki nie będzie. Przyjdzie moment, kiedy trzeba będzie zacząć postrzegać fakty takimi, jakie są i opisywać rzeczywistość zamiast ją kreować. Niektórzy być może będą się musieli tego uczyć od nowa. Na razie próby podejmowania rzeczywistej debaty - i związanego z nią pluralizmu ocen - muszą wziąć na siebie dziennikarze rzekomo "jednej opcji". I biorą. Z czasem dołączą inni... Bo naprawdę mamy o czym dyskutować. Grzegorz Jasiński