Obama, modelowy przypadek postpolityki, człowiek, który może z telepromptera godzinami mówić o niczym, który z upodobaniem głosi hasło ponadpartyjności, nie zamierzając ani przez chwilę wprowadzać go w życie, dostał wreszcie od wyborców czerwoną kartkę. I to nie w postaci delikatnego prztyczka w nos, jak przed czterema laty, ale bezprecedensowego w skali ostatnich kilkudziesięciu lat lania, z którego jego partia może podnosić się długo. To może być oznaka, że w polityce jednak o coś chodzi a PR to nie wszystko.To prawda, że ani prezydent, ani zasadnicze punkty jego programu nie były przedmiotem głosowania, ale nikt nie ma wątpliwości, że wyborcy odrzucili pewien styl uprawiania polityki, styl, który politykę jako służbę społeczeństwu rujnuje. Twarzą tej polityki za oceanem jest właśnie obecny lokator Białego Domu, ale nietrudno wskazać jemu podobnych całkiem blisko, także nad Wisłą. Obama nie stworzył konfliktu, który obecnie polaryzuje Amerykę. Ten konflikt zaiskrzył w 2000 roku po przegranych przez Ala Gore'a wyborach prezydenckich, przycichł nieco po 11 września 2001, by potem w czasach prezydentury Georga W. Busha rozpalać się coraz mocniej. Obama obiecywał, że zmieni politykę w Waszyngtonie na lepsze, ale lata rządów demokratów polaryzowały scenę polityczną i wyborców coraz bardziej i bardziej. Tak, jak u nas uznano, że rządzenie przez nieustanny konflikt będzie najskuteczniejsze, tak jak u nas obwiniano za ten konflikt opozycję. Tam w miniony wtorek to się właśnie skończyło. I to jest właśnie ta dobra informacja. Dziennikarze zgromadzeni wczoraj we wschodnim skrzydle Białego Domu na wieczornej konferencji prasowej prezydenta spodziewali się jakiejś refleksji, słów o tym, że prezydent bierze za te wyniki odpowiedzialność. Nie doczekali się. Barack Obama oświadczył, że wyborcy poddali krytyce niemoc legislacyjną Kongresu i że on podejmie wszelkie możliwe działania, by temu zaradzić. Tak jak i zresztą do tej pory codziennie podejmuje. Dziennikarze nie chcieli wierzyć własnym uszom, dopytywali, że może jednak jest w tym jakaś odpowiedzialność Białego Domu, ale... nie. Nie było. Prezydent powiedział nawet, że wyborcy są podobnie rozczarowani polityką demokratów, jak i republikanów. "Dlaczego więc ukarali tylko demokratów" - padło pytanie. Odpowiedzi dalej nie było. Republikanie oczywiście nie mają żadnego powodu, by Obamie cokolwiek ułatwiać. Przypominają, że przez czas swej władzy w Izbie Reprezentantów praktycznie niczego nie mogli przepchnąć przez demokratyczny Senat. Prezydent był wciąż przez swoją partię chroniony. Teraz będzie musiał zmierzyć się z prawem stanowionym przez republikański Kongres. Podpisać je, albo zawetować. Każde jego działanie będzie miało konkretny wpływ na emocję wyborców, dłużej chować się na polu golfowym się nie da. Republikanie jednak także będą się musieli czymś wykazać. I to też dobra wiadomość. Media, które w swej większości do ostatniej chwili nie mogły uwierzyć w tak dotkliwą porażkę demokratów będą musiały jakoś tę gorzką pigułkę przełknąć. Być może stan, w którym niewybieralni - jak im się wydawało - republikanie, wrócą do Białego Domu jest bardziej prawdopodobny, niż im się w najczarniejszych snach wydawało. I być może trzeba będzie uznać, że wiele w tym winy właśnie Baracka Obamy, który jeszcze niedawno był takim geniuszem, a dziś jakby przyblakł, przygasł i już nikt nigdzie nie chce go zapraszać. Wynik wtorkowych wyborów nie przesądza, kto będzie kolejnym lokatorem Białego Domu, mam jednak wrażenie, że Obama jako polityczny projekt został już bezpowrotnie zredukowany. W staraniach o utrzymanie Białego Domu w 2016 roku demokraci będą sobie chcieli i musieli poradzić bez niego. Jest jednak coś pocieszającego, co wyborcom demokratów można dziś powiedzieć. Zresztą, nie tylko im, wszystkim, którzy boleśnie przeżywają porażkę swojego kandydata, swojej partii. Jednym z podstawowych powodów frustracji wyborców przegranej partii w mocno spolaryzowanym społeczeństwie jest nie tylko fakt, że oni sami się smucą, ale fakt, że równocześnie "tamci" się cieszą. To rzeczywiście nie do zniesienia. Dobra wiadomość, płynąca z opublikowanych właśnie przez Harvard Kennedy School wyników badań, polega na tym, że wyborczy triumf wcale poziomu szczęścia wyborców wygranej partii nie podnosi. Owszem, wpędza w depresję przegranych, ale mimo pozorów, triumfatorów uszczęśliwia tylko na chwilę. Inaczej mówiąc zwycięstwo nie cieszy tak, jak martwi przegrana. I to w obliczu porażki może być jakiś mały powód do zadowolenia. Czyż nie? Grzegorz Jasiński - RMF FM