O sprawie pisałem 28 listopada ubiegłego roku, przypomnę więc tylko, że chiński badacz, He Jiankui z Southern University of Science and Technology w Shenzhen, poinformował wtedy, że na świat przyszły już pierwsze dzieci, których genom został na etapie embrionalnym zmodyfikowany. He i jego zespół wykorzystali przy tym do owej modyfikacji metodę względnie prostego wyłączania lub korygowania nieprawidłowych genów, zwaną CRISPR-cas9. Ich eksperyment nie był przy tym prowadzony po to, by dzieci uleczyć, ale po to by zapewnić im odporność na wirusa HIV. He Jiankui przyznał wtedy, że na świat przyjdzie jeszcze jedno podobnie zmodyfikowane dziecko. Sprawa wywołała prawdziwy szok, o ile bowiem podejmowano już próby korekty genów u osób dorosłych, modyfikowanie genomu komórek jajowych czy plemników, wreszcie całych embrionów, uważa się powszechnie za zbyt ryzykowne. Zmiany - także te, z których konsekwencji nie zdajemy sobie sprawy - mogą być bowiem przekazane następnym pokoleniom. Świat naukowy uznał zgodnie, że He Jiankui przekroczył czerwoną linię, nie tylko łamiąc zasady, narażając zdrowie i życie dzieci na niebezpieczeństwo, ale też istotnie podważając zaufanie opinii publicznej do tego typu badań. Władze Chin zareagowały oburzeniem, zapowiadając dokładne zbadanie sprawy i w razie złamania prawa, pociągnięcie winnych do odpowiedzialności. W ubiegłym tygodniu, na łamach prestiżowego czasopisma "Nature", ukazał się list 18 zaangażowanych w badania genetyczne naukowców z siedmiu krajów, w tym także twórców metody CRISPR-cas9, którzy wezwali do pięcioletniego moratorium na tego typu eksperymenty. Miałoby dotyczyć właśnie modyfikacji komórek jajowych, plemników i zapłodnionych embrionów. Autorzy apelu podkreślają, że nie chodzi im o stały zakaz, ale stworzenie międzynarodowego porozumienia, w ramach którego poszczególne kraje zobowiązywałyby się do wstrzymania na swoim terytorium tego typu eksperymentów do czasu spełnienia przynajmniej kilku warunków. Chodzi o to, by odpowiednie instytucje miały czas na dyskusję wszelkich "technicznych, naukowych, medycznych, społecznych, etycznych i moralnych" uwarunkowań. Potem już każdy mógłby pójść swoją drogą. Sygnatariusze apelu nie domagają się całkowitego zakazu tego typu badań, prowadzonych dla celów czysto naukowych, tak długo, jak tylko powstałe w ich wyniku embriony nie zostaną wszczepione do organizmu matki. Nie planują też ograniczania możliwości edycji genów komórek somatycznych, nie rozrodczych, które mogą pomóc w korygowaniu schorzeń u osób dorosłych. Naukowcy zwrócili przy tym uwagę na to, że problemem jest nie tylko fakt, że He Jiankui swój eksperyment w tajemnicy przed światem przeprowadził. Bulwersuje ich także fakt, że o jego pracach przynajmniej kilku innych naukowców, nie tylko z Chin, wiedziało. I nie podjęli żadnych działań, by go powstrzymać. Dodatkowo jeszcze, doniesienia z Chin doprowadziły u niektórych badaczy i w części opinii publicznej do wzrostu zainteresowania edycją genów już nie tylko dla celów terapeutycznych, ale i z myślą o rozszerzeniu ludzkich możliwości. To zaczęło być po prostu niebezpieczne. Tym bardziej, że wpadka w Chinach zdaje się sugerować, że dotychczasowe przepisy prawa wcale nie są w tej sprawie tak ścisłe i szczelne, jak być powinny. Trudno przewidzieć, na ile apel okaże się skuteczny, dobrze jednak, że powstał. Daje nadzieję na pewną refleksję o tym, że niekoniecznie wszystko, co jest możliwe do zrobienia, warto w nauce zrobić. Można mieć nadzieję, że zapowiadana dyskusja na temat ram, jakie miałyby tego typu eksperymenty ograniczać, przyniesie wnioski przydatne także w innych kontrowersyjnych sprawach, choćby dotyczących badań nad sztuczną inteligencją. Nie mam wątpliwości, że to co da się zrobić, co może przy tym przynieść zyski, zostanie w nauce, prędzej, czy później, zrobione. Wchodzimy w obiecujący, ciekawy, ale i ryzykowny okres historii postępu. Mam nadzieję, że obawy się nie potwierdzą, ale odrobina zastanowienia nie zaszkodzi...