To z niego dowiedzieliśmy się, że przywódca strajku w Stoczni Gdańskiej nazywa się Walesa. Podobnie jak później ksiądz Jerzy Popiełuszko, Wałęsa dotarł do nas zza oceanu, oczywiście w wersji bez polskich znaków. Pamiętam też dokładnie, kiedy ostatecznie się co do Wałęsy rozczarowałem, było to w "noc teczek" 4 czerwca 1992 roku, dokładnie - choć przypadkowo - w dniu mojego pierwszego dyżuru informacyjnego w RMF FM. Wspominam to dziś nie tylko ze względu na dopiero co minione 40-lecie porozumień sierpniowych i początku NSZZ "Solidarność", ale ze względu na wszystkie te rocznice, które w Polsce przychodzi nam obchodzić z goryczą, niezależnie od tego, czy dotyczą wydarzeń radosnych czy tragicznych, zwycięstw czy porażek. Jest coś smutnego w naszym losie, co sprawia, że w świąteczne dni pod biało-czerwoną nie możemy się po prostu czuć dobrze i u siebie. Za każdym razem, musimy się tłumaczyć "dlaczego z inną nie". Niezależnie od tego, czy to dotyczy Porozumień Sierpniowych, Powstania Warszawskiego, Bitwy Warszawskiej, początku II wojny światowej, czy Święta Niepodległości w naszym przeżywaniu Historii przez duże H zawsze musi być jakieś "ale", zawsze musi być łyżka dziegciu. Zawsze musimy tłumaczyć, dlaczego jesteśmy z naszych przodków dumni i dlaczego nie mamy ochoty, ani potrzeby, się za nich wstydzić. To niebywałe. Ileż razy musimy powtarzać za Grzegorzem Ciechowskim - "Nie pytaj mnie"... To nie oznacza, że o historii wolno mówić tylko sztywno, równo, z bukietem w ręku, że nie można spierać się czy dyskutować. To oznacza, że w każdym normalnym państwie i normalnym społeczeństwie to postawa dumy z Ojczyzny jest postawą naturalną i oczywistą, a wątpliwości, niuanse czy niepewności mogą być co najwyżej tylko jej uzupełnieniem. To, co jest naturalne nawet w państwach z dużym bagażem historii, jest w Polsce niemożliwe do osiągnięcia. Od 30 lat szarpiemy się w chocholim tańcu emocji, które w każdym normalnym społeczeństwie są co najwyżej dodatkiem, nigdy istotą tożsamości. Nie mam pretensji do historyków czy publicystów, którzy spierają się o znaczenie i sens takich czy innych wydarzeń. W przypadku narodu, który ma za sobą wielkie zwycięstwa i niewyobrażalne klęski, jest to całkowicie uzasadnione. Bo z przeszłości trzeba wyciągać wnioski. Chodzi mi raczej o narzucane nam nieustająco "Tuskowe" przekonanie o naszej nienormalności, o pedagogikę wstydu, która ma praktycznie uniemożliwić nam przeżywanie dumy z czegokolwiek. Nie możemy być dumni z poświęcenia i odwagi Powstańców, nie możemy identyfikować się z heroizmem Sprawiedliwych, nie możemy z satysfakcją wspominać Odsieczy Wiedeńskiej czy Cudu nad Wisłą. Zawsze coś jest nie tak. Nie dziwi mnie to, że ani nasi byli zaborcy i okupanci, ani dawni fałszywi sojusznicy nie są przesadnie zainteresowani w tym, byśmy byli przekonani o własnej wartości i świadomi doznanych krzywd. Nie tłumaczę tej postawy, ale rozumiem, że takie są realia polityki. Nie rozumiem jednak, dlaczego tak znaczna część tzw. środowisk opiniotwórczych w Polsce wpisuje się w tę narrację, powiela ją, co więcej, oburza się na tych, którzy ją odrzucają. To dopiero jest nienormalne. Według nich musimy właściwie pogodzić się z tym, że Niemcy tak naprawdę "nie wiedzą", co w Polsce zrobili, nie widzą powodu do dyskusji o reparacjach, a Rosja Putina w ogóle jakiejkolwiek odpowiedzialności za cokolwiek nie uznaje. My odwrotnie, my powinniśmy gorączkowo wyszukiwać w naszej historii wszystko, co może pokazywać, że byliśmy głupi, nieudolni czy podli. No i musimy być gotowi przyznać za Noblistką, że byliśmy mordercami, właścicielami niewolników i kolonizatorami. Paradne. Dochodzi do takich paradoksów, że te same liberalne środowiska wzywające nas do wzięcia na siebie współodpowiedzialności za Holocaust nie są w stanie "zrozumieć" nawet naszego oczekiwania, by Ukraina przynajmniej nie stawiała odpowiedzialnym za Zbrodnię Wołyńską pomników. Wszystkich powinniśmy rozumieć, słuchać, wszystkim wybaczać, wszystkich przepraszać, sami nie mamy do niczego prawa. A już na pewno nie mamy prawa do swojej wrażliwości. I interesów. W zasadzie nikt po latach nie musi odpowiadać za winy ojców czy dziadków. Ale my powinniśmy. I powinniśmy coraz więcej tych win, prawdziwych czy wyimaginowanych, na siebie przyjmować. Właściwie w imię czego? Prawdy? Nie rozśmieszajcie mnie. Komuś tu chodzi o prawdę? Co z tym wszystkim wspólnego ma Lech Wałęsa? Ano tyle, że jest elementem historii, o który najwyraźniej też musimy się kłócić. Niepotrzebnie. Każdy z nas może przecież pozostać przy swoim zdaniu. Gdy pierwszy raz o nim usłyszałem, uważałem go za bohatera. Tak samo myślałem o nim w stanie wojennym, w czasie pamiętnej rozmowy telewizyjnej z Alfredem Miodowiczem. Noc teczek to zmieniła. Na zawsze. I nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Lech Wałęsa nie przestał być dla mnie liderem Sierpnia'80, ale sam Sierpień nabrał innego znaczenia. I tyle. To nie powód, by rocznicy porozumień sierpniowych nie świętować, to element układanki, który pozwala ją lepiej zrozumieć. Ci wszyscy, którzy szczerze chcieliby wyciągnąć z historii "Solidarności" wnioski, powinni tę złożoność przyjąć do wiadomości. I tyle. Jeśli ktoś skazy na wizerunku Wałęsy nie widzi, jego sprawa. Sam Wałęsa, gdyby był człowiekiem za jakiego chce uchodzić, dawno znalazłby sposób rozliczenia się z historią. Nie znalazł. Nie sprawia to, że nie możemy Sierpnia razem świętować. Musimy znaleźć na to nasze skomplikowane świętowanie sposób. Musimy się sami do siebie przekonać. Zbudować wspólnotę. Tego wymaga racja stanu, interes państwa. Nikt z zewnątrz nam tego nie ułatwi. Wręcz przeciwnie. Musimy uporać się z tym sami. Nie od dziś wiadomo, że niełatwo być Polakiem. Ale warto.