Chciałbym wierzyć, że przy okazji dyskusji o projektach ustawy o in vitro stać nas na taką właśnie dyskusję. I na chwilę zapominam o tym, że żadnych przesłanek dla takiego optymizmu nie ma. Metoda in vitro jest stosowana w Polsce od lat i potrzeba jej prawnej regulacji nie wynika tylko z europejskich nacisków, ale i ze zdroworozsądkowego podejścia, że lepiej ją ucywilizować i poddać kontroli. Nie wiem, czy temu właśnie ewentualna ustawa w tej sprawie zawdzięcza w sondażach swoją popularność, ale tego nie wykluczam. Opinia publiczna najwyraźniej widzi w tej metodzie przede wszystkim szanse na rodzicielstwo. Stanowisko Kościoła katolickiego jest generalnie takie, jakiego można się spodziewać. Metoda tak głęboko ingerująca w proces przekazywania życia nie może spotkać się z tej strony z akceptacją. I nie ma w tym nic dziwnego. Ostatnie sygnały polskiego Episkopatu wskazują jednak, że biskupi mają świadomość, że ustawa zostanie przyjęta i chcą się w tej rzeczywistości odnaleźć. Tak związane z in vitro nadzieje, jak i obawy, powinny być dyskutowane poważnie. Argument o jedynej szansie na potomstwo, czasem jedynej szansie na zdrowe potomstwo, powinien być traktowany z szacunkiem, podobnie jak bardzo poważne etyczne wątpliwości dotyczące tworzenia wielu zarodków, ich mrożenia czy selekcjonowania w ramach diagnostyki preimplantacyjnej. Dyskusja w sprawie in vitro nie powinna się toczyć w cieniu wyborów, bo to z góry skazuje ją na doraźność, obliczoną na przeciągnięcie części elektoratu. Taka debata nie sprzyja rozstrzyganiu fundamentalnych pytań i ważeniu racji. A w tej sprawie, jak w mało której o takie staranne ważenie racji powinniśmy się postarać. Kalendarza politycznego nie układają jednak ci, którzy chcą coś rozwiązać, tylko ci, którzy chcą coś ugrać. W środowiskach katolickich, w odpowiedzi na in vitro, mówi się o naprotechnologii jako metodzie już nie omijania, ale rzeczywiście leczenia niepłodności. Do Polski trafiła ona kilka lat temu z USA i według lekarzy, którzy ją proponują, przynosi wiele sukcesów, także u par, które wcześniej próbowały in vitro. Oficjalna medycyna, delikatnie mówiąc, odnosi się do naprotechnologii z dystansem, choć wykorzystywane w niej metody, według zapewnień stosujących ją lekarzy, niczym się od klasycznych nie różnią. Poza może wyjątkowo starannym monitorowaniem cyklu kobiety i faktem, że znalezienie przyczyn problemu ma znaczenie absolutnie kluczowe. Tyle że niestety w dużej części leki, badania czy procedury chirurgiczne nie są przez NFZ refundowane. I tu dochodzimy do pojęcia "kradzieży czasu reprodukcyjnego", którą część lekarzy zajmujących się in vitro zarzuca naprotechnologii. Ich zdaniem, szkoda czasu na niepewne metody naturalne, gdy szanse na ciążę uciekają. Problem w tym, że do odpowiedzialności za "kradzież czasu reprodukcyjnego" powinniśmy raczej pociągnąć współczesny tryb życia, rynek pracy, kredyty mieszkaniowe, słowem osiągnięcia, które od czasu odzyskania wolności stały się naszym udziałem. Co do jednego lekarze stosujący i napro, i vitro są zgodni. Kłopoty z płodnością to konsekwencja zmiany modelu życia, odsuwania macierzyństwa i ojcostwa na później. Jeśli tak, państwo chcąc coś tu zmienić powinno zacząć od tworzenia rzeczywistych warunków do tego, by ludzie chcieli i mogli mieć dzieci wtedy, kiedy fizycznie są do tego najlepiej przygotowani. Owszem, to trudna prawda i nie każdy chce ją przyjąć. Owszem, oczywiście są też pary, których problemy z płodnością mają jeszcze inne przyczyny. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że nasz współczesny świat - jak kiedyś komunizm - tworzy problemy, by potem mozolnie z nimi walczyć. Ustawa o leczeniu niepłodności nie powinna dotyczyć tylko in vitro, powinna stawiać też na diagnostykę i terapię naturalną. Znacząca część obywateli tego oczekuje. Debata w jej sprawie powinna zaś szanować i opinię tych, którzy widzą w niej ostatnią szansę, i zdanie środowisk, dla których sztuczne zapłodnienie to krok za daleko. Że to trudne? Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Grzegorz Jasiński, RMF FM