O tym, że do wyborów totalna opozycja pójdzie licznie i w dużym nagromadzeniu nie trzeba nawet dyskutować. Pójdzie w pierwszej turze, by urzędujący prezydent nie wygrał, pójdzie w drugiej turze, by wygrał ktokolwiek, byle nie on. Wygląda jednak na to, że obecna plaża Andrzeja Dudy w sondażach popularności prezydenckich kandydatów silnie zmobilizuje także zwolenników Zjednoczonej Prawicy. Obie strony zdają sobie sprawę ze znaczenia tego głosowania. Mam wrażenie, że tym razem będą miały okazję policzyć się przy urnach w komplecie. O wszystkim zdecydują jednak inni. Ci, którzy do wyborów pójdą, ale do ostatniej chwili będą się wahać, na kogo zagłosować. Czy PiS i antyPiS mają dla nich jakąś nową, czytelną ofertę? Nie mają. Jeśli w najbliższych tygodniach taka propozycja się nie pojawi, przewiduję, że ci wciąż niezdecydowani wyborcy pójdą zagłosować albo za nadzieją, albo za świętym spokojem. Zaraz zaraz, a praworządność? A 500+? A przywracanie godności? A autorytarne rządy? No cóż, mam na myśli naprawdę niezdecydowanych, a więc tych, na których te argumenty nie działają, albo wręcz przeciwnie, działają, ale wzajemnie się zerując. Bo owszem, mogą się zerować. Mam na myśli tych, którzy nie mają też żadnego konkretnego osobistego interesu, sklejonego z rządem lub opozycją. Problem w tym, że ani Andrzej Duda spełnienia nadziei, ani jego potencjalny następca (lub następczyni) świętego spokoju, nie są w stanie zapewnić. Ile jest tych naprawdę niezdecydowanych, którzy jednak gotowi są pójść do wyborów, dokładnie oczywiście nie wiadomo. Mam wrażenie, że jest ich w istocie nieco mniej, niż wskazuje na to większość sondaży. Wydaje mi się, że część tych, którzy deklarują ankieterom niezdecydowanie w pierwszej, albo drugiej turze, w istocie wie już, na kogo zagłosuje. Ale to takie moje, niczym niepoparte wrażenie. Załóżmy jednak, że faktycznie niezdecydowanych jest około 5 do 10 procent. W przypadku najbliższych wyborów to oznacza, że jest ich bardzo dużo. Dlaczego mogą opowiedzieć się właśnie za nadzieją albo świętym spokojem? To proste. Jeśli ktoś absolutnie nie czuje się związany z żadną stroną naszych politycznych konfliktów, jeśli nie dał się do tej pory przekonać żadnej z dominujących narracji, a chce głosować, może opowiedzieć się za tym, co po ludzku jest mu bardziej potrzebne. Zacznijmy od świętego spokoju. Jeśli ktoś nie pamięta roku 2007, ówczesnych zapewnień i późniejszej praktyki Platformy Obywatelskiej, może głosowanie na opozycję uznać za sposób na to, by napięcie w kraju opadło. Może rozumować tak, że oto prezydent stanie się elementem równoważącym obecny układ polityczny, dzięki któremu Europa przestanie się nas czepiać, dotychczasowe elity przestaną drzeć szaty, kury przestaną się... nie nieść. Ja wiem, że to mało prawdopodobne, czy wręcz niemożliwe, ale jestem sobie w stanie wyobrazić taką motywację. Wiele osób jest po prostu tą atmosferą armageddonu zmęczonych. Chciałoby zmniejszenia tej codziennej presji. I gotowi są spróbować zagłosować w tym kierunku. Zła wiadomość jest taka, że armageddon się nie skończy. A co z tą nadzieją? Mam wrażenie, że część wyborców, jak najdalszych od wpisywania się w nasze podziały, opierających się konsekwentnie zarówno propagandzie sukcesu, jak i klęski, chciałoby po prostu żyć w lepiej rządzonej, silnej, bezpiecznej i sprawiedliwej Polsce. Chciałoby też żyć w zamożnej, bezpiecznej, szanującej wszystkie kraje, poglądy i tradycje Europie. I ci ludzie zadadzą sobie pytanie, która z opcji wyborów prezydenckich, kontynuacja, czy zmiana, da im więcej nadziei, że tak będzie. Odpowiedź na to pytanie nie jest oczywiście jednoznaczna. Osobiście uważam jednak, że w sferze tak rozumianej nadziei to urzędujący prezydent, wraz z obozem politycznym, z którego się wywodzi, ma wciąż więcej do zaproponowania. Choć spełnienia marzeń nie zapewni. Jednak o miejsce i znaczenie kraju, o kształt Europy trzeba walczyć, trzeba rozpychać się łokciami, "tak jak było" nie wystarczy. Nadzieja, czy pragnienie świętego spokoju? Coś zwycięży. Grzegorz Jasiński