Z jednej strony wypada zauważyć, że los nieco opacznie zrozumiał tych, którzy chcieli, żeby znów "było tak jak było" i to Prawu i Sprawiedliwości dał dokładnie tyle samo mandatów, ile miało na początku poprzedniej kadencji. Z drugiej strony okazał się dla zwycięzców mocno przewrotny, bo mimo pozyskania ponad dwóch milionów nowych wyborców Zjednoczona Prawica większości konstytucyjnej nie zyskała a straciła kontrolę nad Senatem. Wszyscy spodziewają się, że w parlamencie będzie teraz ciekawie i nie widzę powodu, by się z tym nie zgodzić. Jarosław Kaczyński na gorąco w wieczór wyborczy zauważył, że jego partii należało się wyższe poparcie. Może i faktycznie się należało, ale suweren - wyjątkowo w tym roku zmobilizowany - najwyraźniej w swej zbiorowej mądrości uznał, że władza na dotychczasowym poziomie jej wystarczy, nadmiar mógłby zaś sprawić, że niektórym woda sodowa uderzy do głowy. Nie sposób nie zauważyć, że po stronie wyborców PiS ścierały się dwie emocje, z jednej strony chęć docenienia i kontynuacji "dobrej zmiany", z drugiej obawy przed możliwym, bo przecież widocznym już w mijającej kadencji, triumfalizmem. Triumfalizmem, który mógłby wszystko zaprzepaścić. Trudno sobie wyobrazić wyniki wyborów lepiej oddające te wahania. PiS i pozostałe składowe Zjednoczonej Prawicy zdobyły znakomity wynik, a równocześnie nie mogą sobie pozwolić w nowym parlamencie na najmniejszą dekoncentrację, najmniejsze przekonanie o własnej wielkości. No i na to, by przestać być Zjednoczoną Prawicą. Prezes PiS z właściwą sobie szczerością zapowiedział starania o tych wyborców, którzy jeszcze jego partii nie zaufali. No, zobaczymy... Nie mam powodu, ani intelektualnego, ani emocjonalnego, by bronić Grzegorza Schetyny, jednak porażka koalicji PO-KO to nie tylko jego osobista wina, to wina całego pokolenia postaci bez właściwości, niby młodszych, ale całkowicie pozbawionych nawet wspomnień po śladach charyzmy, które stały się twarzami Platformy mniej więcej w czasach premierostwa Ewy Kopacz. Niech mi ktoś powie, co panowie Budka, Grabiec, Kierwiński, Tomczyk, Szczerba i wielu, wielu im podobnych, byli w stanie przez cztery lata poza jojczeniem na PiS zrobić. Nic. Jeśli ktoś chce tylko antyPiS-u to głosuje na nich z automatu, jeśli ktoś chce czegoś więcej, nie ma najmniejszego powodu, by zawracać sobie nimi głowę. Część wyborców opozycyjnych pouciekała więc pod skrzydła odmrożonej i przepoczwarzonej lewicy albo PSL-u, który dość udanie tym razem zasymulował konserwatywną opcję. Dzięki metodzie pana d'Honta i podpompowanej w ostatniej chwili Konfederacji dało to znacznie szerszą parlamentarną reprezentację, niż można było się w trakcie kampanii spodziewać. To zmienia okoliczności rządzenia dla PiS, ale w niemałym stopniu zmienia też okoliczności bycia w opozycji przez PO. Pojawiające się w samej partii głosy za odspawaniem Grzegorza Schetyny od przywództwa są w moim przekonaniu oznaką rosnącej świadomości, że koleżanki i koledzy z frontu opozycyjnego, czy z lewicy, czy z prawicy, będą się wzmacniać w pierwszej kolejności nie kosztem PIS-u, ale właśnie Platformy. Bez radykalnej zmiany wizerunku i przekazu, bez drastycznego podniesienia jakości i wiarygodności kadr, trudno będzie się przed tym bronić. Spory wokół przejęcia władzy w prezydium Senatu to tylko prolog tego, czego można się spodziewać. Schetyna może oczywiście liczyć na to, że posklejane z różnych fragmentów inne opozycyjne ugrupowania zaczną się na potęgę kłócić i dzielić. Wtedy trzymana jego żelaznym uściskiem Platforma mogłaby znów zyskiwać na znaczeniu. Nie stawiałbym jeszcze na to, że się przeliczy... Wszyscy mają świadomość, że w obecnej sytuacji kluczowe znaczenie dla możliwości rządzenia będzie miała obsada Pałacu Prezydenckiego. W pierwszej chwili wydaje się, że Andrzej Duda będzie miał teraz trochę łatwiejsze zadanie. PiS musi go silnie wesprzeć, a dla części nie do końca przekonanych do rządów Zjednoczonej Prawicy obywateli bezpiecznik w postaci Senatu może okazać się wystarczający. Kto wie, może więc PiS nie ma do końca interesu, by o to marszałkowanie w izbie wyższej walczyć. Opozycja na czele izby wyższej ma wciąż mocno ograniczone możliwości działania, podzielenie się z nią odpowiedzialnością ma zaś kilka - nie tylko wizerunkowych - plusów. Choćby ten, że wymusza przełamanie totalnej opozycyjności. Z możliwościami realnego opóźniania i kwestionowania działań rządu wiążą się konsekwencje, których przez ostatnie cztery lata opozycja nie ponosiła. Teraz to także się zmieni. I może mieć przy okazji wyborów prezydenckich niemałe znaczenie. Praktycznie każdy, poza może najtwardszymi miłośnikami PO-KO, może sobie coś optymistycznego w wynikach ostatnich wyborów znaleźć. Ten optymizm w przypadku niektórych z nas zapewne okaże się nie do końca uzasadniony, a jednak jest coś, co wszyscy możemy ponadpartyjnie pochwalić. Wysoka frekwencja jest najlepszym dowodem na to, że demokracja ma się u nas dobrze. Nakręcone histerią opozycji zagraniczne media może nie od razu to zauważą, ale robimy swoje.