Spór o tolerancję jednak był już wtedy i długo pozostał ważny. Oto tolerancji zaczęły się od nas domagać kolejne środowiska, których poglądy i model życia były z "naszymi" sprzeczne. Coraz bardziej zaczęło się nam przy tym wydawać, że pod słowem tolerancja rozumieją jednak pełną akceptację. A z czasem owo oczekiwanie akceptacji zmieniło się w oczekiwanie afirmacji. W tamtych latach środowiska LGBT jeszcze nie promowały się takim zestawem liter, jeszcze nie posługiwały się u nas tęczowymi flagami, ale już wtedy stały się głównym - choć niejedynym - przedmiotem sporów o tolerancję. Po wielu latach jednak same zaczęły o słowie tolerancja zapominać. I w retoryce, i w działaniu. Tak jakby w gruncie rzeczy przyznały konserwatystom rację, że nie o tolerancję, ale afirmację od samego początku im chodziło. I jakby uznały, że same tolerancyjne być nie muszą. Dobrze by było, byśmy po latach zaczęli właściwy sens i istotne znaczenie słowu tolerancja przywracać. Obecna kampania prezydencka w tym nie pomaga. Gdyby Koalicja Obywatelska chciała tematu LGBT w kampanii prezydenckiej uniknąć, toby Rafała Trzaskowskiego do listy kandydatów nie dopisywała. Można z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że w starciu Andrzeja Dudy z Małgorzatą Kidawą-Błońską tego tematu, w tym natężeniu, by nie było. Było natomiast oczywiste, że tak jak w kampanii europejskiej, tak i obecnie, decyzje prezydenta Warszawy w sprawie karty LGBT, zostaną przez PiS wykorzystane. Z drugiej strony, o ile podpisanie karty praw rodziny i jednoznaczne opowiedzenie się w tej sprawie za tradycją było ze strony prezydenta Andrzeja Dudy naturalne, nikt nie kazał ani jemu, ani jego środowisku pakować się w retorykę, która łatwo przekręcona mogła ranić konkretne osoby i - jak zwykle - służyć opozycji do kolejnej międzynarodowej awantury. Czym innym byłoby stwierdzenie, że rządzący mają problem z ideologią LGBT, a nie z ludźmi, niż pamiętne - i owszem przekręcane - "LGBT to nie ludzie, to ideologia". Nie chcę powtarzać tego, o czym pisałem wielokrotnie, ale krótko powiem tak, że uważam - owszem - że ideologia LGBT istnieje i zmierza do gruntownych zmian społecznych wykraczających daleko poza życie i interesy tych z naszych współobywateli, którzy z poszczególnymi z tych liter się identyfikują. I nie jest to ideologia, która - moim zdaniem - przyniesie człowiekowi dobro. Wręcz przeciwnie. Czym innym jednak jest światowa rewolucja, czym innym są losy konkretnych osób, które mają prawo do życia w spokoju, godności i komforcie podstawowych praw, które dla wszystkich z nas są oczywiste. Wyrażałem nadzieję, że PiS będzie w stanie znaleźć formułę dla zagwarantowania tych praw, nie w formie małżeństwa, które słusznie pozostaje zdefiniowane jako związek mężczyzny i kobiety, ale w formie jakiegoś związku, choćby i nazywanego partnerskim, który pomoże w codziennym życiu. Te nadzieje, niestety, nie spełniły się. Jak praktycznie każdy porządny konserwatysta, mam znajomych gejów i lesbijki, i owszem z niektórymi z nich rozmawiam także o polityce. Tym, co staram się w tych rozmowach przekazać jest fakt, że polityczna niechęć z którą się ze strony tradycjonalistów spotykają jest przede wszystkim niechęcią właśnie polityczną, a nie osobistą. To, że środowiska LGBT w swej dominującej, najgłośniejszej większości usytuowały się po jednej stronie naszej politycznej barykady sprawia, że i na nie spadają race z prawej strony. Ale jeśli polityczny spór dzieli dziś przyjaciół, a czasem i rodziny, to czemu się dziwić, że wpływa też na postrzeganie grupy, która niemal z definicji wpisuje się w "tę drugą" stronę. Jestem przekonany - były już na to ostatnio konkretne przykłady - że jeśli ktoś jest na prawicy politycznie "swój" lub po prostu neutralny, jego orientacja nie ma znaczenia. Nie ona jest istotą sprawy. Zapewne wiele takich osób nie chce strony barykady wybierać i po prostu o swej orientacji nie mówi. I mają do tego prawo. Trudno nie zauważyć przy tym, że sytuacja w kraju się zmienia i dojrzałe nam już po 1989 roku demokratyczne, młode pokolenie wielu z argumentów przeciw ideologii LGBT nie rozumie. Dla nich liczy się los konkretnych kolegów i koleżanek, których znają, nie nawiązania do bolszewizmu, o którym słyszeli tylko na lekcjach historii. Nie mówię, że te nawiązania, niezrozumiałe też dla większości osób z Zachodu, nie są uzasadnione. Trzeba dyskutować, stanowczo bronić wolności słowa i przekonań, bronić prawa do wychowywania dzieci zgodnie z tymi przekonaniami, ale trzeba też umieć odpowiedzieć na pytanie, co z życiem, co z indywidualnymi losami tych 3-4 procent osób, którzy identyfikują się z literami LGB albo T i wśród nas żyją. Myślę, że powinniśmy wrócić do rozmów o tolerancji, rozumianej w zgodny ze słownikowym znaczeniem sposób i obowiązującej w obie strony. Nie tylko zresztą w sprawie LGBT, ale w innych ważnych sprawach także.