Naukowcy podkreślają, że efekt nie jest natychmiastowy i nie dotyczy w pierwszej kolejności samych właścicieli nieruchomości, nie można go jednak lekceważyć. Choć sygnały w tej sprawie już się pojawiały, mechanizm ten nie został do tej pory wystarczająco dokładnie zbadany między innymi dlatego, że wymaga drobiazgowej analizy danych z wielu lat. Profesorowie Andrew Oswald z University of Warwick i David Blanchflower z Dartmouth College przeanalizowali dane z poszczególnych stanów USA z lat 1900 - 2010. Ten kraj jest idealnym obiektem badań ze względu na wolność rynkową i fakt, że choć stany mają różne prawa, waluta, język i kultura jest wszędzie ta sama. Porównanie sytuacji w różnych stanach pokazuje ścisłą zależność między rynkiem nieruchomości a stanem gospodarki, ocenianym przez pryzmat bezrobocia. Wyraźnie widać, że jedno dobro, jakim jest prywatna własność, może konkurować z innym dobrem, jakim jest wysokie zatrudnienie. I tak, stany w których w latach 1950 - 2000 najbardziej - średnio o 23 punkty procentowe - wzrósł poziom własności, Alabama, Georgia, Mississippi, Południowa Karolina i Zachodnia Wirginia, w latach 1950 - 2010 odnotowały również najwyższy - średnio o 6,3 punktów procentowych - wzrost liczby osób pozostających bez pracy. Z kolei stany, w których w tym czasie poziom własności wzrósł średnio zaledwie o jeden punkt procentowy (Kalifornia, Północna Dakota, Oregon, Waszyngton i Wisconsin) wykazują wzrost poziomu bezrobocia o 3,5 punktów procentowych. Podobny mechanizm obowiązuje też w Europie, czego najlepszym dowodem jest sytuacja w Grecji i Hiszpanii, gdzie wzrost poziomu własności nieruchomości nawet do 80 procent, pociągnął za sobą wzrost bezrobocia do ponad 26 procent. Z kolei takie kraje, jak Szwajcaria, Niemcy, czy Austria tradycyjnie utrzymują niski poziom w obu kategoriach. Sama Szwajcaria jest zresztą przypadkiem skrajnym, z własnością na poziomie zaledwie 30 procent i tylko 3-procentowym bezrobociem. Potwierdzeniem tej zasady są też badania sytuacji po uwolnieniu rynku nieruchomości w Finlandii, opublikowane niezależnie przez Jani-Petri Laamanena z Uniwersytetu w Tampere. Dokładna analiza przyczyn tego stanu rzeczy nie była przedmiotem ani jednej, ani drugiej pracy, naukowcy mają w tej sprawie jednak dość sprecyzowane zdanie. Własność nieruchomości dramatycznie zmniejsza mobilność społeczności, właściciele domów są skłonni dojeżdżać do pracy na dalsze odległości, co zwiększa ilość marnowanego w korkach czasu i ogólne koszty transportu tak dla pracowników, jak i pracodawców. Dodatkowy efekt, nazywany z angielska NIMBY (not in my back yard), sprawia z kolei, że przedsiębiorcy mają kłopot z ulokowaniem w pobliżu osiedli mieszkaniowych nowych firm, bo właściciele domów wolą mieć tam ciszę i spokój. Własność staje się w pewnym stopniu wrogiem przedsiębiorczości. Badania pokazują konsekwentnie, że właściciele nieruchomości nie są pierwszymi, którzy w danej okolicy tracą pracę. Dla nich efekty pogorszenia sytuacji gospodarczej stają się widoczne nieco później. Oni sami nie odczuwają więc natychmiastowych bodźców do wprowadzenia zmian. Takie zmiany są możliwe tylko przy udziale państwa lub samorządów. Do tej pory przy debatach na temat bezrobocia koncentrowano się głównie na problemach zasiłków i aktywizacji zawodowej, choćby przez system szkoleń, wygląda na to, że sprawy własności też trzeba brać pod uwagę. Państwo ma tu wiele do powiedzenia choćby przez wpływ na rynek kredytów hipotecznych, czy ułatwienia dla rynku wynajmu mieszkań. Wygląda na to, że powiedzenie "jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz" należy nieco zmodyfikować. A przynajmniej uzupełnić. Na to jak się wyśpisz wpływ ma też to, jak pościelą sobie... twoi sąsiedzi. Grzegorz Jasiński - RMF FM