Nie chodzi mi tu dziś nawet o zastanawianie się nad tym, kto i dlaczego po 1989 roku podjął decyzję o tym, że trzeba zwalczać u nas wszelkie przejawy konserwatywnego, tradycyjnego, normalnego patriotyzmu, w tym myślenia kategoriami interesu narodowego. Widać to było już w początku lat 90. i słynna inwigilacja prawicy była tego najlepszym przykładem. Wtedy jednak można było naiwnie sądzić, że to głównie próba rozbicia i skłócenia wszelkich środowisk, które mogły domagać się aktywnej i skutecznej dekomunizacji. Z czasem, już w XXI wieku, do głosu doszła pedagogika wstydu, która w skrócie zmierzała do tego, by odebrać nam moralne prawo, a nawet chęć, by się czegokolwiek od Niemiec i Rosji domagać, wręcz przeciwnie, biernie przyglądać się temu, jak niepostrzeżenie i stopniowo coraz bardziej ustawia się naszych ojców i dziadków w roli współwinnych II wojny światowej i popełnionych wtedy zbrodni. Na razie współwinnych, z czasem kto wie, może i głównych oskarżonych. Od 2015 roku owa polityka weszła na kolejny poziom, z pomocą sfrustrowanej opozycji zaczęto kreować obraz Polaków populistów, w domyśle, a potem już wprost - nacjonalistów, ksenofobów i - owszem, czemu nie - faszystów. Dla wszystkich przyzwoicie zorientowanych w naszej historii, taki zarzut może być tylko bezczelnym nadużyciem. Obywatele Polski są wśród tych, którzy najwięcej ze strony faszyzmu, nazizmu i stalinizmu wycierpieli, oskarżanie nas, że po tym wszystkim mamy jakiekolwiek faszystowskie ciągoty jest po prostu haniebne. Jeśli jednak ktoś o naszej historii wie mało, słyszy o "polskich obozach" i o tym, że w czasie II wojny światowej to myśmy mordowali, w oskarżenia o współczesny polski faszyzm uwierzy, tym bardziej, że przecież bez przerwy mówią o nim choćby polscy europarlamentarzyści. W tym sensie niedawna, inspirowana przez Różę Thun rezolucja europarlamentu, w sprawie neofaszystowskich i neonazistowskich organizacji, wymieniająca Polskę wprost, tylko się do promowania takich skandalicznych opinii przyczynia. Nie można być przytomnym i przyzwoitym człowiekiem i nie zauważać, że Marsz Niepodległości nigdy nie był zdominowany przez żadnych nacjonalistów. Niepochlebne przekazy o nim owszem, choćby w ubiegłym roku, ale sam Marsz nie. Nie sposób też nie zauważyć, że od zmiany władzy w 2015 roku było w Warszawie 11 listopada dużo spokojniej. Pani prezydent, wraz z tą drugą panią, blokując Marsz akurat w 100-lecie Niepodległości, zapisują się właśnie w historii wraz ze wszystkimi konsekwencjami tego postanowienia. Nie wiem, jakimi wartościami trzeba się kierować, żeby na upartego prowokować dodatkowy konflikt właśnie teraz. To są właśnie takie działania "ku pognębieniu serc", po to, by tym wszystkim, którzy nie wpisują się w platformianą narrację o polskiej rzeczywistości, po prostu się odechciało. Sienkiewicz i Matejko pomagali nam chcieć, marzyć, starać się być lepszymi, niż może w rzeczywistości byliśmy, czy jesteśmy. Niszczenie naszej wiary w siebie, dumy z bycia Polakami, niczego dobrego nam nie przyniesie. Warto, byśmy zdawali sobie z tego sprawę. Także teraz. Nie wiem, co organizatorzy Marszu Niepodległości postanowią w związku z deklaracją Prezydenta i Premiera o woli przeprowadzenia wspólnego marszu, jako uroczystości o charakterze państwowym. Krzysztof Bosak na antenie RMF FM, na gorąco komentował, że wygląda mu to na próbę przejęcia marszu i zapewniał, że Marsz Niepodległości na pewno swojej trasy nie zmieni. Na Twitterze dodał, że "wszystko wygląda na przygotowane wcześniej" i deklarował: "my się nie wycofujemy". Sytuacja - jak to się często mówi - jest rozwojowa, wiele może się jeszcze wydarzyć, ale gdzieś tam w głowie tli mi się jednak nadzieja, że organizatorzy taką, państwową formułę marszu w końcu zaakceptują i pokażą, że przynajmniej o części podziałów można dla dobra wspólnego - choćby na chwilę - zapomnieć. I mam nadzieję, że marsz w tej formule, pod biało-czerwonymi barwami się uda. Nie na złość komukolwiek. Ale dla nas wszystkich. Tak, choć trochę ku pokrzepieniu...