Odpowiedź na tytułowe pytanie, kto nas podzielił, jest bardzo prosta. Podzieliła nas u zarania demokratycznych przemian postkomuna, która na mocy porozumień okrągłego stołu wywalczyła sobie nie tylko możliwość bezkonfliktowego przeniknięcia do III RP, czerpania profitów z uwłaszczenia nomenklatury, ale przede wszystkim bezkarność. Bezkarność gwarantowaną nie tylko przez osłonę polityczną i medialną, ale w ostateczności przez niezreformowane sądownictwo. Gdy tylko coś tej bezkarności zagraża, gdy tylko zaczyna się mówić o rozszczelniających system reformach, natychmiast atmosfera w kraju staje się "nie do zniesienia". Tak było za rządu Jana Olszewskiego, za pierwszego rządu PiS i jest obecnie. Prawidłowość staje się tylko coraz bardziej wyraźna i czytelna. 4 czerwca 1989 roku wszyscy byliśmy przeciwko komunie, wszyscy po tej samej stronie barykady, nie wypadało nawet mówić inaczej. Krótko potem, kiedy przyszło do wyboru generała na prezydenta, gdy przyszło do ustalania konkretów, zaczęliśmy się dzielić. I z perspektywy lat widać wyraźnie, jak silnie podzielił nas stosunek do przeszłości i opinia o tym, czy pewni ludzie byli zdrajcami Polski, czy "ludźmi honoru". Przez te wszystkie lata sukcesów i porażek III RP, to jedno nie uległo zmianie, albo byłeś za, albo przeciw lustracji, albo uważałeś, że ludzi minionego systemu warto przytulić, albo chciałeś ich odsunąć. Postkomuna zdołała zyskać wielu obrońców, którzy wcześniej byli zapewne szczerze przeciwko komunie, ale dali się z czasem przekonać, że to "jątrząca i dzieląca społeczeństwo" prawica jest największym zagrożeniem. Ten podział przeniknął wszystkie dziedziny naszego życia, od szkolnictwa podstawowego, po wyższe, od mediów, po - owszem - Kościół. Spieramy się, kłócimy, mamy legendarną skłonność do niezgody, czy jednak ostatecznym wyznacznikiem strony, po której gotowi jesteśmy do dziś stać, nie jest stosunek do tego, czy oni byli jednak źli, czy jednak dobrzy? Powiedzmy to sobie szczerze. Uważam, że postkomuna 30 lat temu podłożyła pod nasz kraj toksyczną bombę, która wciąż zatruwa nam życie publiczne. Nasza przyszłość zależy od tego, czy te bombę uda się w końcu rozbroić, bez dramatycznych dla nas wszystkich skutków. Ten podział, wiszący nad nami od 30 lat, uniemożliwia nam praktycznie jakąkolwiek merytoryczną dyskusję o czymkolwiek, od historii, po pandemię, od polityki społecznej, po politykę - a jakże - międzynarodową. To on decyduje, czy jesteśmy dumni z historii Polski, czy chcemy się za nią wstydzić, czy uważamy, że mamy coś światu do zaproponowania, czy raczej powinniśmy zawsze słuchać innych. Podział jest przy tym tak ostry, że w naszym rozumowaniu nie ma miejsca na argumenty "z tamtej strony", głosy inaczej myślących, nawet podświadomie wszystko podporządkowujemy temu, czy w wiadomej sprawie jesteś z nami, czy przeciw nam. Można odnieść wrażenie, że interes postkomuny stał się w istocie czołowym elementem polskiej racji stanu. I owszem, nie przeczę, wstąpienie do NATO i Unii Europejskiej były tu jednymi z podpunktów, z którymi się zgadzam. Ale teraz nagle okazuje się, że i Unia może się w mechanizm ochrony postkomuny zaangażować. A przedstawiciele owej postkomuny, wybrani do Parlamentu Europejskiego, mogą nas o demokracji pouczać. Paradne. Można owszem powiedzieć, że to przecież stare dzieje, że młodzi ludzie mają to gdzieś, komuny nie pamiętają. Tyle, że fakt iż "mają to gdzieś" jest właśnie owej postkomuny triumfem, dowodzi, że tak wspaniale uczyliśmy historii i WOS-u, że nie zdołaliśmy naszym dzieciom przekazać, co było istotą dramatu i podłości PRL-u, nie nauczyliśmy, czym jest wolność i suwerenność. Nie daliśmy im też instrumentu, by mogli uczyć się na tamtych błędach. Cóż w tym dziwnego, że teraz domagają się rewolucji. Wróćmy do "ulicy i zagranicy". Te sprawy bardzo blisko się wiążą, a ich ocena też przebiega dokładnie według pro i anty postkomunowego podziału. Czy to nie jest trochę dziwne, że wciąż tak jest? A czy potrafimy wskazać przykłady, że jest inaczej? Choćby własny przykład? I tak "prawdziwie" demokratyczne siły w Polsce domagają się od zagranicy, by interweniowała, narzucając nam niezgodne z konstytucją rozwiązania. A przy okazji w relacjach z napędzanych na siłę ulicznych protestów robią wszystko, by w oczach owej zagranicy Warszawa już w pełni uchodziła za stolicę autorytarnego bezprawia. Powiem szczerze, że twierdzenia o tym, że nasza sytuacja przypomina Białoruś są tak wierutnym kłamstwem, że nie mieści się w głowie, by ktoś mógł to mówić, a ktoś inny w to wierzyć. Chyba, że chce uwierzyć i bardzo mu taki obraz pasuje. Pomijam już fakt, jak wielką pogardę trzeba mieć do 30 tysięcy aresztowanych przez reżim Łukaszenki, by takie bzdury o sytuacji na polskich ulicach opowiadać. Przykład fotoreporterki, która dwukrotnie, w pełni profesjonalnie, "robi policjantowi zdjęcie" z fleszem z odległości 30 centymetrów, by potem stać się sztandarową ofiarą rzekomego totalitarnego bezprawia, naprawdę wywołuje tylko zażenowanie. Nie potrafię zrozumieć, jak można własny kraj oczerniać na zewnątrz w tak kłamliwy sposób. Dlaczego uważam, że nastroje powinna dziś tonować opozycja? To proste. Uważam, że to jej przekaz na temat sytuacji w Polsce silniej odbiega od rzeczywistości, a owa sytuacja w żaden sposób nie usprawiedliwia głośnego domagania się zewnętrznej interwencji. Niczym innym, jak próbą interwencji miałyby być pozatraktatowe mechanizmy karania Polski za rozwiązania, które gdzie indziej są całkowicie w porządku i wymuszania rozwiązań sprzecznych z konstytucją. Miejsce dla sporów politycznych i przekonywania się do własnych racji jest tu, na miejscu. Zjednoczona Prawica i prezydent Andrzej Duda utrzymali mandaty w demokratycznych wyborach i tylko demokratyczne wybory mogą władze w Polsce zmienić. Próby szukania wsparcia na zewnątrz są niebezpieczne dla nas wszystkich, są niebezpieczne także dla samej Unii Europejskiej. Spróbujmy wyjrzeć na chwilę z okopów "postkomunowego" sporu. Może uda nam się to dostrzec...