W zderzeniu z ponad milionem osób w świątecznych orszakach, kilka lub kilkanaście osób zapowiadających kolejny etap walki o świeckość naszego kraju w miarę wiernie oddaje skalę konfrontacji. Jeśli do tego dodamy korzystne dla Kościoła katolickiego dane o rosnącej niedzielnej frekwencji wiernych, sprawę moglibyśmy spokojnie przemilczeć. Moim zdaniem jednak byłby to błąd. Dyskusja o miejscu Kościoła katolickiego w naszym życiu publicznym jest bowiem uzasadniona i potrzebna, a zwracanie uwagi na to, w czym instytucjonalny Kościół mógłby być lepszy, jeszcze potrzebniejsze. Nie ma to oczywiście nic wspólnego z dyskusją na temat państwa kościelnego, czy wyznaniowego, bo takiego u nas po prostu nie ma. Kościół ma do powiedzenia tyle, na ile jego stanowisko i naukę uznają za swoje obywatele, czyli wyborcy. Lewicowa, trudna do opanowania niechęć wobec Kościoła jest w istocie niechęcią wobec obywateli, dla których jego wskazania są wciąż istotne i zgodnie z którymi gotowi są głosować. Lewica chciałaby tych obywateli zmienić, chciałaby przechwycić ich dla swoich idei. By iść w tym kierunku musi próbować Kościół osłabić. I próbuje. W lata III RP Kościół katolicki wkraczał z gigantycznym kredytem zaufania, związanym nie tylko z działalnością Jana Pawła II, ale całą historią PRL-u, w której zapisał swoje chwalebne karty. To w tamtych czasach nauczyliśmy się znajdywać w Kościele wolność, której gdzie indziej brakowało. To w tamtych czasach przekonaliśmy się też, że lewicowa świeckość jest jednym z instrumentów opresyjnego państwa, które o żadnej wolności obywateli nie chce nawet słyszeć. Próby postkomuny, by te znaczenia potem odwrócić, by to Kościół przedstawić jako zagrożenie wolności, na razie przyniosły ograniczone skutki. Uwierzyli w to głównie ci, którzy nienawidzili go już wcześniej. I oni są również naturalnym adresatem kolejnych apeli o świeckie państwo. Fakt, że to środowisko prywatnych wrogów pana Boga nie jest przesadnie szerokie i nie ma szans przejęcia debaty publicznej w jakimś istotnym stopniu, nie powinien nam jednak sugerować, że w ogóle nie ma o czym dyskutować. Bo jest. Doświadczenia ostatnich lat pokazują, że w Polsce nie ma już dłużej przymusu uczestniczenia w urocystościach religijnych. Większa swoboda obyczajowa sprawia, że każdy może żyć, jak chce, z kim chce. Czy chcemy tego, czy nie, na wielu polach postępuje laicyzacja. Zmieniamy się, coraz więcej do powiedzenia mają ci, którzy nie pamiętają PRL-u, w końcu także ci, którzy nie pamiętają XX wieku. Mimo to w większości ludzie wciąż traktują Kościół katolicki jako swój, jako instytucję wewnętrzną, polską. W czasach Jana Pawła II to było naturalne, ale za Benedykta XVI się nie zmieniło. Podobnie Franciszek był tu przyjmowany bardzo serdecznie. W takich warunkach podejmowane wciąż przez lewicę próby wojny z konkordatem, jako umową rzekomo uzależniającą nas od obcego państwa, pozostają folklorem, który nie ma żadnego znaczenia. Polacy nie postrzegają kościołów, czy klasztorów jako czegoś obcego, traktują je jak swoje. Nauczyliśmy się przez te lata coraz więcej od kapłanów oczekiwać, nauczyliśmy się też krytykować ich, kiedy błądzą, czy olewać, kiedy bredzą. Dla wojujących ateistów to może trudne do pojęcia, ale religia naprawdę pomaga człowiekowi zrozumieć, jak łatwo czasem postępować źle. Pokazuje przy tym, że nigdy nie jest za późno, by się zmienić. Dlatego wstrzymałbym konie na miejscu tych, którzy uważają, że miliony widzów "Kleru" podpiszą się pod apelem o świeckość, rozdział i coś tam jeszcze. Kościół ma swoje przewiny, wielu zawiódł broniąc się przed lustracją, bardzo wielu rozczarował nie mierząc się stanowczo z pedofilią, ale w niczym nie przypomina przegniłej instytucji, której portret jego przeciwnicy chcą nam zmalować. Kościół to my, z wszelkimi wadami i zaletami. Po prostu. Czasy, kiedy państwo próbowało narzucić świecką obrzędowość i obyczaje, kiedy Towarzystwo Krzewienia Kultury Świeckiej pracowało nad popularyzacją niereligijnych pogrzebów, już przeżyliśmy. Niczego sensownego nie udało się wtedy stworzyć. Dlatego próbom wymuszenia wigilijnych spotkań bez opłatka, czy zakazania szkołom jasełek, nie wróżę powodzenia. Przynajmniej tak długo, jak będziemy mogli sami, zgodnie ze swoją wolną wolą decydować. Może z czasem zobojętniejemy jak zachodnia Europa, ale kagańca politycznej poprawności nie damy sobie założyć bez walki. Tacy jesteśmy. Z drugiej strony jestem przekonany, że o roli Kościoła, o jego silnych i słabych stronach, tak jak i o swoich silnych i słabych stronach, powinniśmy rozmawiać coraz więcej. Nie po to, by coś komuś udowodnić, nie po to nawet, by się przed czymś bronić, raczej po to, by wzmacniać się jako świadome społeczeństwo, by skuteczniej wykorzystywać szanse budowy lepszej Rzeczypospolitej. Dla wszystkich. Nie mam wątpliwości, że Kościół w tym nie przeszkodzi, chciałbym by jeszcze bardziej pomagał.