Podstawowym argumentem wobec tych, którzy przegrali i teraz narzekają jest twierdzenie, że to liderzy tych partii nie mieli obywatelom nic konstruktywnego do powiedzenia, a media tylko te ich braki relacjonowały. To jednak nieprawda. Obywatelom jest bowiem niemal wszystko jedno, co politycy do nich mówią, kluczowe znaczenie ma to, co i jak komentują media. Skąd o tym wiemy? Oczywiście z badań naukowych. Profesor Corwin Smidt z Michigan State University opublikował we wrześniu na łamach czasopisma "Public Opinion Quarterly" wyniki badań, pokazujących, że telewizyjne występy polityków i ich mniej lub bardziej celne wypowiedzi mają na wyborców mniejszy wpływ, niż sposób, w jaki otaczającą ich rzeczywistość opisują media. W swoich badaniach Smidt przyjrzał się dwóm istotnym debatom publicznym w USA, w sprawie dostępu do broni w 2000 roku i w sprawie powszechnej opieki zdrowotnej w roku 2009. Jego badania pokazały, że wypowiedzi polityków w każdej z tych spraw miały dla kształtowania opinii publicznej mniejsze znaczenie, niż relacjonowane przez media, związane z nimi wydarzenia, choćby społeczne protesty. Choć Polska to z pewnością nie Ameryka, mechanizmy działające na tamtejszym rynku przenoszą się do nas coraz szybciej. W tym sensie media pozostają jednym z podstawowych instrumentów kształtowania opinii publicznej, nie tylko przez pokazywanie lub nie pokazywanie polityków, ale przede wszystkim przez relacjonowanie obecnych w przestrzeni publicznej opinii. Opinii, o których nie opowiadają, praktycznie nie ma. Po ponad 20 latach istnienia w Polsce wolnych mediów dopracowaliśmy się w nich silnego mechanizmu nagonki. Nie chodzi mi jednak tylko o nagonkę przeciw komuś lub czemuś, także szerzej rozumianą "nagonkę w sprawie". Porównanie świeżej wciąż, przedwyborczej histerii wokół jednego zdania o kanclerz Niemiec i równoczesnego cichego sprzeciwu mediów wobec ustawy, która ograniczy obywatelom dostęp do informacji, jest tu niezłym przykładem. Owa przyjęta w ostatniej chwili ustawa stanowi realne zagrożenie dla naszej demokracji, zgodnie zresztą w ten sposób oceniały ją niemal wszystkie media, ich przekaz nie osiągnął jednak temperatury "nagonki", w związku z czym historia przemknęła niezauważona. Jeśli porówna się te dwa przypadki wyraźnie widać, że chwilami żyjemy w rzeczywistości co najmniej "równoległej" jeśli nie już wprost urojonej. I media nie mogą się tu wypierać odpowiedzialności. Nie chodzi mi już nawet o to, komu i w jakim celu takie a nie inne naświetlenie tych dwóch spraw mogło przynieść korzyści. Jeszcze ważniejszy moim zdaniem jest fakt, że ta instytucja medialnej nagonki degeneruje debatę publiczną. Odbiorcy informacji przestają już reagować na pojedyncze, podane w jednym z mediów informacje, politycy nie czują się zobowiązani do wyjaśniania czegokolwiek, dopóki sprawa nie zostanie podjęta przez wszystkich. Dopiero zjednoczony front medialny sprawia, że coś staje się ważne. Internet, mimo swej różnorodności, wciąż nie jest w stanie tego stanu rzeczy zmienić. Jest w minionej kampanii wyborczej także przykład optymistyczny, który moim zdaniem potwierdza tezę Corwina Smidta. To sprawa Janusza Świtaja. Myślę, że wszyscy, którym nie jest obojętny los osób niepełnosprawnych z zadowoleniem przywitali jego pójście na wybory i wcześniejszy udział w kampanii promującej głosowanie. Przypomnijmy sobie jednak, że kiedy kilka lat temu jego sprawa stała się głośna, Świtaj miał być przykładem potwierdzającym konieczność wprowadzenia w Polsce eutanazji. Na szczęście nie padł ofiarą medialnej "nagonki", która się wtedy rozpętała. Wręcz przeciwnie, szybko okazało się, że Januszowi Światajowi nie była potrzebna eutanazja, ale zainteresowanie i pomoc. Znaleźli się życzliwi, którzy mu pomogli. I oto teraz jego przypadek jest najgłośniejszym wołaniem... przeciwko eutanazji. Nie potrzeba już w tej sprawie głosów takich, czy innych polityków, wystarczy taka właśnie historia. O ile oczywiście ktoś zechce ją zauważyć. Grzegorz Jasiński - RMF FM