To, co mi się wtedy w Ameryce nie podobało, nie podoba mi się i teraz. Nie tylko zresztą w Ameryce, ale i znaczącej części naszego, zachodniego świata. A przyczyny dla których o tym myślę są z każdym rokiem coraz bardziej aktualne. Mojemu amerykańskiemu rozmówcy wspomniałem wtedy, że nie lubię... politycznej poprawności. Doświadczenia kolejnych lat pokazały, że nie lubię słusznie i jakby coraz bardziej. Pojęcie politycznej poprawności pojawiło się w kręgach uniwersyteckich Stanów Zjednoczonych w latach 80. ubiegłego wieku. Mówiąc w uproszczeniu, niosło za sobą miłą lewicowemu sercu ideę ochrony przed stereotypami, czy mową nienawiści wszystkich tych, którzy byli w mniejszości, byli uciskani, poniżani, którymi pogardzano. Polityczna poprawność miała ucywilizować debatę publiczną, zwiększyć znaczenie opinii tych, których opinie wcześniej liczyły się mniej. I tyle. Konserwatystom pomysł nie mógł się podobać, wprowadzał bowiem do życia publicznego coś w rodzaju punktów za pochodzenie, które zaburzały naturalną ocenę, co jest dobre a co złe, ale ponieważ wcześniej w wielu sprawach owa naturalna ocena spokojnie pozwalała im utrzymywać jaskrawe przejawy dyskryminacji, argumenty te łatwo było zbywać machnięciem ręki. Nie jestem i nigdy nie byłem zwolennikiem dyskryminacji kogokolwiek, obrażania, czy powielania krzywdzących stereotypów. Generalnie daleko mi w ogóle do polemiki w stylu obrzucania się wyzwiskami, czy sączenia insynuacji. Nie mogę jednak nie dostrzegać, że polityczna poprawność, która miała z takimi zachowaniami walczyć, pokładanych w niej nadziei na ucywilizowanie debaty, nie spełniła. W normalnym świecie w dyskusjach powinniśmy się kierować kulturą i przyzwoitością, świat politycznej poprawności pewne argumenty po prostu blokuje ze względu na obecność równych i równiejszych. I co najważniejsze, sam decyduje, kto do której grupy aktualnie należy. Co więcej, już samo przyznawanie się do tego, że się politycznej poprawności nie lubi, staje się... politycznie niepoprawne. I tu dochodzimy do meritum sprawy. Nie tylko mój, ale myślę, że nasz, polski problem z polityczną poprawnością polega nie tylko na tym, że potrafi blokować wolność słowa, czy nawet wolność myślenia. Jest w tym coś więcej. Chodzi o to, że w praktyce my sami... jesteśmy spod jej ochrony wyłączeni. W świecie zacieśniających się reguł tego, o czym można a o czym nie można mówić, my pozostajemy dogodnym chłopcem do bicia. Dzieje się tak zresztą przy zadziwiającym współdziałaniu naszych "elit", które nie ustają w przekonywaniu nas samych, że na nic lepszego nie zasługujemy. Tymczasem, po ponad stu latach niewoli, krótkim okresie niepodległości naznaczonej zwycięstwem z bolszewikami, potem tragicznym starciem z dwoma totalitaryzmami, walce na wielu frontach, wreszcie zdradzie sojuszników, którzy pozostawili nas w łapach komunizmu, Polska i Polacy powinni być wręcz modelowym przykładem społeczności, której przywileje politycznej poprawności należą się, jak psu buda. Z jednej strony ze względu na krzywdzącą propagandę byłych zaborców i późniejszych okupantów, z drugiej ze względu na opór, który w miarę możliwości owym agresorom stawialiśmy. Nie, nie chodzi mi o to, by się nad sobą użalać, by stwierdzić, że już tak się do niczego nie nadajemy, że trzeba czynić nas narodem specjalnej troski. Wręcz przeciwnie. Przecież nikt, kto się politycznej poprawności kłania, nie zdobyłby się na stwierdzenie, że chronione przez nią społeczności są jakieś niepełnowartościowe, czy same zasługują na swój krzywy los. Absolutnie nie. Istotą politycznej poprawności ma być przecież wyrównywanie szans w obliczu dyskryminacji. Czyż nie? My z dyskryminacją stykaliśmy się wielokrotnie. I nadal się stykamy. Będąc "poza polityczną poprawnością", w świecie, w którym jej przywileje coraz częściej dotyczą nie tylko słabych i dyskryminowanych, ale też silnych i wpływowych, praktycznie w każdej sprawie, w której chce się realizować swoje interesy jest "pod górkę". I nie dotyczy to oczywiście tylko Polski. Przypomina to trochę mecz piłkarski na wyjeździe, w którym prócz nieprzyjaznych trybun swoją rolę odgrywa też sędzia i dość nietypowe przepisy. Streściłbym je następująco. Masz prawo co najwyżej bronić się w swoim polu karnym i liczyć na świetną formę bramkarza. Dlaczego? Ano dlatego, że przepisy tej gry nie przewidują możliwości kontrataku, każde wprowadzenie piłki już tylko na połowę przeciwnika kończy się gwizdkiem, spalonym, a czasem nawet czerwoną kartką. I powrotem piłki pod twoją bramkę. Jeśli w piłce nożnej najlepszą obroną jest atak, w rzeczywistości istnienia poza osłoną politycznej poprawności możliwości ataku w ogóle nie ma. I proszę dobrze mnie zrozumieć, mówiąc o "ataku" mam na myśli już samo przeniesienie gry na połowę rywala. I tu oto, gotów jestem do pewnej osobistej deklaracji. Jeśli los sprawi, że Polska i Polacy znajdą się pod opieką "politycznej poprawności", nie będziemy w nieuzasadniony sposób, w oparciu o nieuczciwe stereotypy atakowani, to ja się nawet aktywnie w promocję owej poprawności włączę. Obiecuję. Będę jej bronił, schowam wątpliwości, a może i rozum, do kieszeni i ruszę ze sztandarem. Ale tylko biało-czerwonym...