Tak, jak u nas, zmiana władzy oznacza tam prawdziwą histerię środowisk lewicowych, głównie zresztą obyczajowo, nie społecznie, histerię wyrażaną w zaskakująco brutalny, mało kulturalny, chwilami wulgarny sposób. Nie mogę się nadziwić, dlaczego takiego typu działania firmuje i popiera "światła część narodu", jak to możliwe, że w reakcji na naturalną w końcu w demokracji zmianę władzy reaguje, jakby ją piorun strzelił. Jeśli jednak reaguje tak tam, to fakt, że reaguje też tu, przyjmuję z nieco większym spokojem. Chwalimy się w Polsce upowszechnieniem wyższego wykształcenia, to i kultura polityczna powinna raczej rosnąć, niż maleć. To za jej sprawą i sami politycy, a w jeszcze większym stopniu sami wyborcy, powinni rozumieć, że porażki wyborcze się zdarzają i raczej nie powinno się przyjmować ich jako końca świata. To nie musi być przyjemne, często nie bywa, ale powiedzmy sobie szczerze, w normalnych systemach zwolennicy przynajmniej głównych sił politycznych, tak jak czasem się martwią, tak i czasem mają okazję się cieszyć. Przejście do opozycji, czy nawet poważniejsze zagnieżdżenie się w niej po kolejnych przegranych wyborach, owszem przygnębia, wysyła nas czasem nawet na wewnętrzną emigrację, ale przecież na końcu tunelu zawsze jest światełko nadziei, że przyjdzie taki czas, kiedy nasi wygrają. Bo przecież wierzymy, że mają rację i będą wstanie przekonać większość. Czyż nie? To akurat, tradycyjnie liberalni młodzi wykształceni itd. powinni rozumieć. Tymczasem reakcje przeciwników władzy w USA i w Polsce sprawiają wrażenie, jakby na końcu tunelu nie było żadnego światełka, jakby powrót do władzy tych, których uważają za słusznych, miał nigdy nie nastąpić. A przecież to nieprawda. Politycy wyrażający najlepiej ich pragnienia, pomysł na rzeczywistość, czy emocje powrócą. Może nie nastąpi to jutro, może będą nazywali się inaczej, niż ci, na których głosowali dotąd, ale jeszcze będą mieli okazję rządzić. Nie ma co histeryzować. Oczywiście porównanie sytuacji tam i tu nie może iść za daleko. Mimo wyraźnej nienawiści od lat kreowanej przez obóz III RP przeciw Jarosławowi Kaczyńskiemu, nie sposób porównywać go z Donaldem Trumpem i uznawać za równie nieprzewidywalnego. I choć w uszach swych przeciwników wszystko co powie prezes PiS brzmi kontrowersyjnie, nie można poziomu tych kontrowersji nawet w drobnym stopniu odnosić do przypadku amerykańskiego miliardera. Z drugiej strony liberalna Ameryka płacze za Hillary Clinton, która miała przejąć pałeczkę w sztafecie rewolucji społecznej, a nasza opozycja tak naprawdę nie ma za kim płakać. Źródła protestów też są inne. Ameryka nie ma problemu lustracji, postokrągłostołowych rozliczeń, nie zagraża jej bezpośrednio gęstniejąca atmosfera geopolityczna, awantura dotyczy raczej spraw społecznych i obyczajowych, jest wynikiem megafocha na myśl, że tak świetnie maszerująca rewolucja postępu może ulec zatrzymaniu, a kobiety nie przebiły szklanego sufitu w białym Domu. U protestujących u nas dominuje raczej pragnienie, by wszystko pozostało tak, jak było, strumień pieniędzy płynął tam, dokąd płynął, wpływy zachowali ci, którzy mieli je wcześniej a reszcie wystarczała ciepła woda. No i oczywiście byśmy się do tej inspirowanej z zewnątrz rewolucji społeczno-obyczajowej przyłączyli. Jak na pomysł na Polskę, to jednak - przyznajmy uczciwie - żenująco mało. Donald Trump w pierwszych dniach swej prezydentury spełnia na papierze wszystkie po kolei wyborcze obietnice. Miejsca za stołem w gabinecie owalnym nikt mu nie zablokuje. Czy Ameryka będzie od tego lepsza, zobaczymy. Ja tego nie wykluczam. Zobaczymy też, czy Jarosław Kaczyński ośmielony takim przykładem sam postanowi jeszcze przyspieszyć. Na razie Prawo i Sprawiedliwość przekonało się już, że warto z niektórych pomysłów się wycofać, a ustępstwo przynosi nie tylko spokój, ale czasem też sondażowe zyski. Z punktu widzenia kontroli władzy to sytuacja korzystna, także dla dbających o pełnienie swej rzeczywistej misji mediów. Oto jest sposób na to, by faktycznie, przynajmniej niektóre głupie pomysły utrącić. To już coś. Pod tym względem, protestujący w Polsce wciąż chyba mogą liczyć na więcej, niż ci zza oceanu. Dostęp do ucha prezesa jest tu jednak łatwiejszy.