Ta katastrofa nigdy nie powinna była się wydarzyć, jeśli jednak do niej doszło, mamy obowiązek do końca wyjaśnić wszystkie - możliwe do wyjaśnienia - okoliczności. Poprzedni rząd nie przyjął na siebie żadnej odpowiedzialności za to co działo się przed 10 kwietnia 2010 roku, a środowisko, z którego się wywodził udaje konsekwentnie, że nie odpowiada też za to, co działo się po 10 kwietnia. Tak dalej już się nie da. Nawet gdybym nie miał poważnych wątpliwości co do przebiegu i przyczyn tej katastrofy (a miałem od początku), nawet gdybym nie odczuwał oburzenia na myśl, jak rząd PO-PSL prowadził śledztwo w tej sprawie (a odczuwam nieprzerwanie), teraz, widząc jak zajadle zwolennicy tezy o "pancernej brzozie" próbują wyśmiać wszelkie próby ustalenia prawdy, musiałbym zauważyć, że coś tu jest nie tak. To nie zadawanie pytań jest dziwne, dziwne jest akceptowanie od samego początku jedynej, upowszechnianej od feralnej soboty wersji zdarzeń, bez oglądania się na okoliczności, choćby na to, że ta wersja akurat wyjątkowo i Rosjanom, i ówczesnemu polskiemu rządowi pasuje. Nasza wspólna posmoleńska tragedia polega między innymi na tym, że tak wiele osób rzuciło na szalę wiary w rosyjską wersję wypadków absolutnie wszystko, co mieli. Posunęli się w przekonywaniu opinii publicznej, że w tej sprawie żadnych wątpliwości nie było i być nie mogło tak daleko, że teraz nie mogą się cofnąć, choćby nie wiem co. Tymczasem, z perspektywy czasu widać wyraźnie, że śledztwo powinno być prowadzone zupełnie inaczej, a taktyka postępowania wobec strony rosyjskiej powinna być zarówno w sprawie wraku, czarnych skrzynek, wreszcie sekcji zwłok ofiar, zdecydowanie bardziej asertywna. Polski rząd mógł alarmować świat choćby w sprawie niszczejących bez przykrycia na lotnisku szczątków tupolewa. Nie robił tego. I nie da się owego milczenia w żaden sposób usprawiedliwić. Podobnie jak decyzji, by po przewiezieniu do kraju nie otwierać trumien. Autorzy ubiegłotygodniowych złośliwych komentarzy na temat "dwuminutowej konferencji prasowej" Wacława Berczyńskiego, szefa Podkomisji ds. Ponownego Zbadania Wypadku Lotniczego pod Smoleńskiem, musieli się w poniedziałek zdrowo zdziwić. Zamiast spodziewanych przez nich kilku nieskoordynowanych informacji, zapowiedzi i tłumaczeń dostali bowiem całkiem profesjonalnie wykonany film, pokazujący spójną hipotezę na temat przebiegu wydarzeń. Konkluzje tego filmu, jak wszystko na tym świecie, wymagają sprawdzenia, weryfikacji. Można się na ich temat spierać, nawet kłócić, nie sposób ich jednak przemilczeć. Stąd po stronie obrońców raportów Anodiny i Millera tak niezwykłe wzmożenie i starania, by natychmiast przekonać wszystkich, że film jest całkowitą bzdurą, niegodną brania pod uwagę. Wyraźnie jednak widać, że nie brać go pod uwagę się nie da. Przedstawione przez komisję materiały koncentrują się na próbie odpowiedzi na kilka kluczowych pytań. Chodzi po pierwsze o to, dlaczego samolot był przez rosyjskich kontrolerów lotów nieprawidłowo sprowadzany, po drugie o to, dlaczego maszyna zaczęła się rozpadać jeszcze przed niesławną brzozą. Autorzy próbują też wyjaśnić, jak to możliwe, że upadek z tak niewielkiej wysokości na podmokły w końcu teren doprowadził do tak dramatycznego zniszczenia maszyny. Można wierzyć w różne wersje wypadków, wyznawać lub nie teorie spiskowe, nie sposób jednak, będąc człowiekiem myślącym nie zadać sobie tych pytań. I nie próbować uzyskać na te pytania odpowiedzi. Tymczasem, dla dobra oficjalnej, znanej już najwyraźniej chwilę po katastrofie wersji zdarzeń, całkiem spora rzesza Polaków postanowiła z naturalnej dla człowieka nieufności i podejrzliwości zrezygnować. I trwa w tym stanie nawet, gdy po latach wychodzą w różnych sprawach kolejne, coraz bardziej oczywiste dowody na to, że rację mieli ci wzywający od początku, by Moskwie nie ufać. Mamy więc sytuację, w której w naszym kraju dwa przeciwstawne obozy mają na temat katastrofy dwie przeciwstawne opinie. Żadna z tych opinii sama z siebie nie zniknie, przed nami - jeśli zależy nam na jakimś sklejeniu opinii publicznej - mozolny proces konfrontowania faktów i opinii. I myślę, że proces ten po prostu musimy przejść. Owszem, może mógłby pomóc powrót do propozycji byłego prezesa PAN, prof. Michała Kleibera, by członkowie jednej i drugiej komisji spotkali się ze sobą i wyjaśnili najpierw sobie nawzajem, potem nam wszystkim, jak się sprawy mają. W interesie nas wszystkich jest, by do tego doszło, nie wykluczam jednak, że i tym razem się nie uda. Nie mam też wielkich nadziei w sprawie powrotu do Polski wraku i czarnych skrzynek tupolewa. Nie jestem zresztą pewien, czy kiedykolwiek mieliśmy realne szanse na ich odzyskanie. Jeśli w ogóle takie szanse były, trzeba było podejmować starania natychmiast. Rząd PO-PSL absolutnie nic w tej sprawie nie zrobił, a rząd PiS nie ma teraz szans, by odnieść tu jakikolwiek sukces. Nie znaczy to, że nie należy wnieść sprawy na forum międzynarodowe i wykorzystać wszelkich dostępnych kroków prawnych, wiadomo jednak, że obecna Rosja mogłaby oddać wrak tylko wtedy, gdyby miała w tym konkretny interes. Mało prawdopodobne, by działania samego polskiego rządu mogły do tego doprowadzić. W takiej sytuacji pozostaje nam uzbroić się w cierpliwość, poczekać na wyniki dalszych prac komisji i prokuratury, także zagranicznych laboratoriów, wreszcie liczyć na to, że po ich zakończeniu znajdziemy się bliżej prawdy. I ta prawda się obroni, a my w większości będziemy w stanie ją zaakceptować. To, co Prawo i Sprawiedliwość może i powinno tymczasem zrobić, to oddzielić te prace od procesu "zagospodarowania pamięci" o ofiarach katastrofy. Zapowiedzi postawienia pomników w Warszawie powinny towarzyszyć działania na rzecz budowy wokół tej sprawy choćby minimalnego porozumienia. Ja wiem, że to nie będzie łatwe, ale PiS nie może nie próbować. I musi uczynić wszystko co możliwe, by kontrowersji - jak ta z "tablicą w KPRM" - bez względu na to czy uzasadnionych, czy nie, już nie było.