Dziś wszyscy mówimy o Londynie, co będzie, gdy takie "incydenty" wydarzą się równocześnie, w 5, 10, czy 15 europejskich miastach? Można otoczyć betonowymi blokami tereny większych zgromadzeń, można wyprowadzić na jakiś czas na ulice policję i wojsko, nie sposób jednak ochronić przechodniów na każdej ulicy, każdym moście, przed każdym samochodem. Jeśli w Europie znajdzie się dostatecznie dużo gotowych do takich ataków osób, nikt nie może być pewny swojego bezpieczeństwa, w żadnym miejscu publicznym. Ta dość oczywista konstatacja nie zmierza do tego, byśmy mieli wpadać w panikę. Wręcz przeciwnie. Powinna nam raczej pokazać, że są sprawy ważne i ważniejsze, być może przychodzi czas na wygaszenie pewnych sporów i zgodne - na tyle, na ile to możliwe - przeciwdziałanie zagrożeniom, które z każdą chwilą stają się coraz bardziej oczywiste. Być może w pewnych sprawach jest już za późno, ale to nie powód, by nawet nie próbować. Może więc już najwyższy czas, by choćby przy okazji szczytu Unii Europejskiej w Rzymie, zastanowić się poważnie co nas tak naprawdę łączy, jakie mamy wspólne interesy, jaką przyszłość chcemy zbudować i dlaczego to właśnie bezpieczeństwo powinno być sprawą dla nas wszystkich najważniejszą. Tym bardziej, że stoją przed nami zagrożenia nie tylko terrorystycznej, ale i... nazwijmy to, hybrydowej natury. Bez bezpieczeństwa nie będą miały sensu, ani debaty o takich czy śmakich wartościach europejskich, ani o przewadze liberalizmu nad konserwatyzmem lub odwrotnie. Tak zwane "elity" Unii Europejskiej muszą to w końcu zrozumieć, jeśli nie chcą przejść do historii jako grabarze czegoś więcej, niż tylko idei europejskiej. Europy w ogóle. Wiele sporów, które my Europejczycy toczymy ostatnio z zapamiętaniem, w naszych krajach, na linii z Brukselą, z Londynem, w relacjach z Waszyngtonem, można odłożyć na później. "Elity" mogą spróbować ograniczyć na chwilę napędzającą je żądzę władzy i coraz większych pieniędzy, można ograniczyć chęć udowodnienia sobie nawzajem tego i owego. Debaty o homomałżeństwach, czy aborcji mogą poczekać. Nie czas dłużej na polityczną poprawność, ale też na populistyczne okrzyki, dalsze napędzanie wzajemnych negatywnych emocji tylko zmniejsza naszą zbiorową odporność na manipulację. Potrzeba wygaszenia wewnętrznych nienawiści dotyczy też nas samych w Polsce. Nawet, jeśli na razie złudnie wydaje nam się, że jesteśmy - przynajmniej z punktu widzenia terroryzmu - bezpieczniejsi. Nie jesteśmy. A nasi obywatele za granicą, to już zupełnie nie są. W tych warunkach można przynajmniej spróbować zachowywać się jak dorośli. I dotyczy to nie tylko polityków, ale nas wszystkich. Chciałbym wierzyć, że dzisiejsza deklaracja wiceprzewodniczącego Komisji Europejskiej Fransa Timmermansa o tym, że "uruchomienie wobec Polski artykułu 7 traktatu UE w związku z sytuacją wokół Trybunału Konstytucyjnego mogłoby przynieść skutek odwrotny od zamierzonego i nie byłoby zbyt pomocne" oznacza stopniowe odzyskiwanie rozsądku. Nie mówię, że od razu uważam to za prawdopodobne, ale chciałbym w to przynajmniej wierzyć. Awantura z Warszawą w obecnych okolicznościach staje się coraz bardziej wyraźnym dowodem absolutnego oderwania Brukseli od rzeczywistości. Tym bardziej, że akurat w sprawach bezpieczeństwa szczególnie może na Warszawę liczyć. Timmermans oświadczył, że jest przekonany "o odporności polskiego społeczeństwa". Ja też jestem przekonany. Podejrzewam jednak, że chodzi nam o inną odporność. Ja jestem przekonany, że polskie społeczeństwo jest odporne na bullshit...