Wyborcy PiS, chyba już przyzwyczajeni do tego, że w oczach oświeconej części społeczeństwa i klasy politycznej są beznadziejni, dowiedzieli się jeszcze ostatnio, że mszczą się za wielowiekowe ciemiężenie. Domyślam się, że jeśli nawet wcześniej ta myśl im samym do głowy nie przyszła, teraz zaczęli ją na poważnie rozważać. Demokracja liberalna ma tymczasem z elektoratem coraz większy problem. Nie tylko u nas jej wyznawcom nie podoba jej się, że wyborcy mogą nie zagłosować tak, jak by najbardziej oświecone kręgi społeczeństwa chciały. Najbardziej oświecone to znaczy oczywiście lewicowe i postępowe. Owe elity do pewnego momentu opowiadały się - i słusznie - za rozszerzeniem praw wyborczych. Teraz wyraźnie pokazują, że miałyby ochotę je nieco ograniczyć. Nie wszyscy są tak radykalni w swoich marzeniach, jak Agnieszka Holland, która chciałaby na dobry początek odebrać je - choć na jakiś czas - mężczyznom, większość odebrałaby dostęp do urn po prostu tym głupszym. Choćby potomkom folwarcznych chłopów, którzy nie zrozumieli mądrości etapu i nie stali się jeszcze lemingami. Totalna opozycja przez dłuższy czas próbowała utraconych wyborców zawstydzić, pokazać im, jak durnego dokonali wyboru, jak bardzo skompromitowali się przed nią samą i światem. Zaskoczona najwyraźniej wynikami badań naukowych, wskazujących, że PiS nie ma tak tępych wyborców, jaki im się wydawało, próbowała się do nich uśmiechnąć, najwyraźniej jednak nie jest w stanie na dłuższą metę tej miny utrzymać, widać, słychać i czuć, że się z nią po prosu nieswojo czuje. Jeśli czegoś się przez ostatnią kadencję dowiedzieliśmy, to właśnie tego, jak bardzo elity III RP nie lubią całego tego zaściankowego społeczeństwa, na które skazał je los. Można przy tym odnieść wrażenie, że z coraz większą wzajemnością. Nie wiem, co takiego stało się z popularnymi aktorami i reżyserami, że w jesieni swej kariery tak dobitnie starają się uzmysłowić części swych widzów, jak bardzo ich nie szanują. Rozumiałbym to jeszcze, gdyby przez całą karierę byli marginalizowani i niezrozumiani, ale przecież cieszyli się kiedyś masową popularnością. Kmicica, Maksia, Agnieszkę, czy Moryca znał i do dziś zna dosłownie każdy. Jak to jest, że teraz po latach, traktują tak dużą część tych swoich widzów tak, jak traktują? Przecież nie pracowali tylko dla kolegów (i koleżanek) z branży, dla jurorów festiwali, dla dysponentów publicznego grosza, prawda? Miałem okazję w 2012 roku, przy okazji wywiadu po wydaniu książki "Tak sobie myślę" nieco prowokacyjnie, jak mi się wydawało, zapytać Jerzego Stuhra, czy aktor, którego role mają kultowy status, może sobie pozwolić na zajmowanie bardzo skrajnych postaw politycznych, ryzykując, że część z jego widzów, którzy kochają jego postacie, nagle poczuje się odrzucona, ponieważ myśli inaczej... Do meritum się nie odniósł, ale zadeklarował, że stroni od zajmowania publicznie głosu w sprawach politycznych i źle przyjmuje udział kolegów w takich akcjach. Jak bardzo teraz zmienił zdanie... Jak to więc jest? Czy wciąż uniwersalnie chcemy, by do wyborów poszli wszyscy, czy już tego nie chcemy? Czy uznajemy obiecywanie tego, czego ludzie mogą chcieć i dotrzymywanie słowa już nie za istotę demokracji, lecz tylko za populizm i kupowanie głosów? Czym dla nas jest właściwie demokracja, skoro tak znaczna część z nas jest gotowa na poważnie stwierdzić, że akurat teraz żyjemy w totalitaryzmie? Co się z częścią z nas stało, że za ekspertów od demokracji uznaje dawnych - wiecie rozumiecie - towarzyszy? To nie jest oczywiście tylko nasz problem. Z narzuconym sobie pytaniem, czy demokracja bezprzymiotnikowa, nie liberalna, jest w ogóle jeszcze demokracją, zmaga się wiele społeczeństw. W tym takie bez reliktów demokracji socjalistycznej. Jaka będzie akurat nasza odpowiedź?