Nie chcę tym razem dyskutować na temat tego, czy powołane do tego instytucje robią to, co powinny, czy nie. Od początku swych rządów Prawo i Sprawiedliwość zapowiadało starania o promocję naszej historycznej narracji. Każdy może ocenić, czy różne instytucje, od Instytutu Pamięci Narodowej, przez Ministerstwo Kultury, MSZ, Ministerstwo Nauki wreszcie Polską Fundację Narodową, wywiązują się ze swoich zadań. Problem w tym, czy ktoś chce tego słuchać, czy wiemy, jaka właściwie jest ta polska narracja i wreszcie, czy w ogóle wolno nam o tym głośno mówić... Dla każdego, choć umiarkowanie znającego zasadnicze etapy naszej historii z obiektywnej relacji, a nie z opinii zaborców, czy późniejszych okupantów dorabiających nam gębę, powinno być jasne, że Polacy to naród mający powody do szczególnej historycznej wrażliwości. Problem w tym, że za PRL było, jak było, a od czasu przełomu 1989 roku, stopniowo coraz częściej czujemy, że nasza wrażliwość jest lekceważona. Nie koniec na tym, z rosnącym zdumieniem zauważamy, że historia naszego cierpienia i walki w czasie II wojny światowej jest ignorowana, chętnie natomiast zaczyna się nas wpisywać w obóz sprawców. Trochę tak, jak żaba gotowana na wolnym ogniu, z opóźnieniem zdajemy sobie sprawę z fali antypolonizmu, która najwyraźniej, mimo obowiązującej już w tylu dziedzinach politycznej poprawności, ma się wciąż znakomicie. Jej rozmiary na dobre dotarły do naszej świadomości w ubiegłym roku, w czasie kontrowersji związanych z nowelizacją ustawy o IPN. Tak się nieszczęśliwie składa, że naszą opowieścią o II wojnie światowej nikt nie wydaje się zainteresowany. Niemcy mają wyraźnie dość świecenia oczami za swoich przodków i chętnie się odpowiedzialnością za Holocaust podzielą. A najchętniej przekażą ją bezpaństwowym nazistom. Chodzi przy tym tylko o sprawę martyrologii Żydów, bo straty Polski i jej obywateli nieżydowskiego pochodzenia są konsekwentnie marginalizowane. To dlatego zresztą uważam, że prezentowanie owych strat i upominanie się o reparacje wojenne ma kluczowe znaczenie, jeśli nie materialne, to przede wszystkim historyczne. W tym sensie, powtórzę to, co pisałem już kiedyś, pytanie brzmi nie, czy mamy prawo domagać się reparacji, ale czy mamy prawo, ze względu na pamięć naszych ojców i dziadków, się ich nie domagać. To istotny element polityki historycznej, bo kiedyś ktoś może stwierdzić, że skoro nie chcieliśmy reparacji, musieliśmy być winni. Kogo dalej mamy? Rosja, kolejny zaborca i okupant, pod rządami Putina konsekwentnie konserwuje swoją wizję wielkiej wojny ojczyźnianej, trudno spodziewać się, by przyznała się do jakichkolwiek zbrodni. Wręcz przeciwnie, osłabianie naszej wiarygodności wydaje się jednym z najbardziej konsekwentnie realizowanych elementów jej polityki. A inni? To albo byli alianci Hitlera, którzy z ulgą przyjmą wszystko, co tylko pozwoli uniknąć wnikania w ich odpowiedzialność, albo nasi alianci, którzy opuścili nas na początku wojny, na jej końcu, albo i wtedy, i wtedy. Łatwiej im to usprawiedliwić, jeśli pozostanie wrażenie, że jednak sami sobie byliśmy winni. Pytania o to, co sami zrobili dla ratowania Żydów, są przy tym niemile widziane. Poprawność polityczna nakazuje przy tym, by sprawców II wojny światowej określać bardzo konsekwentnie mianem naziści. Czy mogliśmy coś w tej sprawie zrobić? Można było choć próbować. Zakłamywanie naszej historii na użytek tych czy owych interesów nie byłoby możliwe, gdyby Polska po II wojnie światowej mogła prowadzić mądrą, suwerenną politykę. Nie mogła. Ale ostatnim momentem na to, by naszych interesów, także historycznych, pilnować, były lata 90. i początki III RP. Tyle, że wtedy w obcym interesie rozkwitła u nas pedagogika wstydu. Dlaczego obcym? Ano dlatego, że wbijanie własnych obywateli w poczucie winy za wydarzenia sprzed półwiecza, niezależnie od tego nawet, czy prawdziwe, czy nie, nie jest znanym i powszechnie praktykowanym modelem wychowania obywatelskiego. W ten sposób nie kształtuje się przebojowego, gotowego odnosić sukcesy społeczeństwa. Nie mówię, że nie można, nie trzeba nawet odkrywać i wstydliwych prawd, ale jeśli konsekwentnie koncentrujemy się tylko na nich, coś jest głęboko nie w porządku. Jeśli już faktycznie ustalimy, co chcemy opowiedzieć i czy na pewno chce nam się chcieć, możemy napotkać na kolejną przeszkodę. Wśród częściowo lub całkowicie oderwanych od rzeczywistości komentarzy, publikowanych w zagranicznych mediach przez niecierpiących rządu PiS Polaków, zauważam od pewnego czasu nowy argument. Prócz zarzutów o populizm, autorytaryzm, łamanie praworządności, kneblowanie mediów i wycinanie drzew pojawiło się oskarżenie o historyczny rewizjonizm. Pod pretekstem kontrowersji dotyczących choćby kierownictwa Muzeum II Wojny Światowej, czy dotacji na rzecz Europejskiego Centrum Solidarności, zaczyna się suflować międzynarodowej opinii publicznej przekaz, że oto PiS-owska władza będzie teraz zakłamywać i naginać do swoich potrzeb także historię. Nietrudno przewidzieć, jaki to ma mieć cel, jakie może mieć skutki. Każde próby rozmowy o prawdziwej historii i obrony dobrego imienia Polski mają być od teraz natychmiast interpretowane jako owej historii zakłamywanie. Jakie to proste i - zapewne - skuteczne. Istny Paragraf 22... Nie mam gotowego pomysłu, co można z tym zrobić. Wiem jedno, czasu nie mamy wiele i bez zjednoczenia choćby wokół najbardziej fundamentalnych prawd naszej historii, będzie nam trudno. W kraju, gdzie znacząca część elit zainteresowana jest wciąż głównie bronieniem dobrego imienia władzy ludowej, dla której zdanie obcych jest zawsze ważniejsze, niż swoich, debaty historyczne muszą być trudne. Trzeba jednak robić swoje, dyskutować, sięgać do źródeł, czytać, bronić się przed manipulacją, tłumaczyć. I zachować zimną krew. Stawką jest honor naszych przodków i przyszłość naszych dzieci. To niemało. Warto się postarać. Prawda się obroni.