Do takich wniosków prowadzi analiza wyników badań naukowych, opublikowanych na łamach czasopisma "Gender & Society" przez profesor (profesorkę) Janice McCabe, socjologa (socjolożkę) z Florida State University. To praca z dziedziny coraz modniejszych także u nas i wciąż trudnych do przetłumaczenia gender studies, badań, które w moim przekonaniu schodzą często na manowce. Badania przeprowadzone pod kierunkiem Janice McCabe pokazały znaczną nadwyżkę bohaterów płci męskiej w książkach dla dzieci, wydanych w Stanach Zjednoczonych w latach 1900 - 2000. Przeanalizowano blisko 6 tysięcy książek. Bohaterowie płci męskiej są głównymi bohaterami w 57 procent z nich, płeć żeńska jest reprezentowana w tej roli w zaledwie 31 procent przypadków. O ile w przypadku dzieci, czy dorosłych zachowano jeszcze pewną równowagę, autorzy (głównie autorki) tej pracy zwracają uwagę na rażące dysproporcje w przypadku zwierząt. Samce są głównymi bohaterami tych książek trzykrotnie częściej, niż samice. Podobnie nadmierna jest reprezentacja męskich postaci w samych tytułach książek. Blisko 37 procent ma w tytule właśnie przedstawiciela płci męskiej, tylko niespełna 17 procent daje miejsce w tytule płci żeńskiej. Ta statystyka oczywiście ma swoje ponure konsekwencje. Autorzy (autorki) pracy alarmują, że książki dla dzieci są jednym z czołowych narzędzi kształtowania wzorców kulturowych i w ten sposób utrwalają przekaz, że kobiety i dziewczynki mają mniej istotną rolę w życiu społecznym, niż mężczyźni i chłopcy. Przyczyniają się też do utrwalania niesprawiedliwych dla kobiet oczekiwań, co do ich życiowych wyborów. Co gorsze, ta nierówność reprezentacji w literaturze dziecięcej utrzymuje się przez cały XX wiek, mimo sukcesów idei feminizmu. Ten problem to zresztą nie tylko wina autorów książek, ale i samych... matek, które nadmiernie często, czytając je dzieciom, przypisują występujących w nim zwierzętom cechy męskie, nawet wtedy, gdy ich płeć nie jest nazywana wprost. Tu niweczy próby samych wydawców, którzy w dowód wrażliwości dla problemów płciowej równowagi, sugerują autorom by akcję umieścić w nieco mniej rażąco zdefiniowanym świecie zwierząt. I to nie pomaga. Badania z dziedziny biologii, medycyny, czy psychologii, uwzględniające zagadnienia płci przynoszą coraz więcej dowodów na to, że różnice miedzy mężczyzną i kobietą nie ograniczają się tylko do strony, na którą zapinamy płaszczyk. Wiele z tych różnic zapisało się w naszym mózgu i to one decydują o tym, że nieco inaczej reagujemy na zewnętrzne bodźce. Można mieć nadzieje, że takie badania pomogą nam nieco lepiej rozumieć te różnice i tak jak kiedyś hasło że "mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus" przyczynią się do poprawy wzajemnych relacji. To, że jesteśmy równi, nie oznacza przecież, że musimy być jednakowi. Gender studies zajmują się jednak zupełnie czym innym. Zadają sobie trud wytłumaczenia, dlaczego mimo dość oczywistych różnic mężczyźni i kobiety są w gruncie rzeczy tacy sami. Próbują też na nowo zinterpretować historię, kulturę, czy religię jako ciąg przejawów dominacji jednej płci nad drugą. O ile jeszcze domaganie się na tej podstawie zrównania praw społecznych i politycznych jest żądaniem oczywistym, o tyle wprowadzanie złudnego przekonania, że płeć niczego w życiu nie powinna determinować jest delikatnie mówiąc bezsensowne. Żądanie, by nawet literatura dziecięca, kształtowała pogląd, że płeć jest pojęciem neutralnym, zmierza w istocie do tego, by przekazywała młodym ludziom fałszywy obraz rzeczywistości. Obraz, który zweryfikuje potem życie. Cokolwiek mówilibyśmy o równości mężczyzn i kobiet, nie przeskoczymy prostego faktu, że to kobiety rodzą dzieci i po to, by tego dokonać wiążą się z mężczyznami. Przekonywanie kobiet, że macierzyństwo jest dla nich głównie obciążeniem nie ma sensu. Opóźnianie macierzyństwa dla kariery jest sprzeczne z naturą i co najwyżej prowadzi do dramatycznych kłopotów z płodnością. Choćby w tej sprawie uczmy się na błędach innych, bardziej doświadczonych narodów. Domagajmy się przy tym wciąż równości szans, równej płacy i zabezpieczeń socjalnych. Ba, zadbajmy nawet o to, by kobiety miały w niektórych dziedzinach większe prawa właśnie po to, by spokojnie podejmować decyzję o rodzeniu dzieci. To z pewnością trudniejsze, niż machanie sztandarem neutralności i przekonywanie, że płeć nie powinna się liczyć, mimo to, warto próbować. Nie wiem, czy na podstawie takich prac, jak ta, opublikowana w "Gender & Society" państwa zaczną dofinansowywać książki dla dzieci z żeńskimi bohaterami w tytule i treści. Nie założę się, że tak się nie stanie. Sam jednak doskonale pamiętam, że sprytną, inteligentną i "dominującą" Myszkę Miki z bajek Disneya sam jako dziecko uważałem długo za "dziewczynkę". I wcale mi to nie przeszkadzało. Grzegorz Jasiński - RMF FM