Najnowszy raport psychologów z University of Illinois w Chicago i University of Winnipeg pokazuje, że niechęć do wychylania się na drugą stronę barykady jest u nas tak silna, że z przeciwna opinią nie chcemy zetknąć się nawet za pieniądze. Dowiadujemy się z niego także, że na przypadłość tę w równym stopniu cierpią obie strony konfliktu, czyli i konserwatyści, i liberałowie. Czasopismo "Journal of Experimental Social Psychology" publikuje na swej stronie internetowej wyniki aż 5 prowadzonych w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie badań. Wynika z nich, że jesteśmy w stanie zrezygnować z nagrody, byle tylko nie zmuszać się do wysłuchiwania obcych nam idei, czy sprzecznych z naszymi sądami informacji. To, że badania przeprowadzono w Kanadzie i USA, nie ma szczególnego znaczenia. Nie jesteśmy może dokładnie tacy sami, jak oni, mamy nieco inne doświadczenia i zdecydowanie inne dziedzictwo półwiecza PRL-u, ale pod wieloma względami, w tym pod względem temperatury konfliktów, szczególnie właśnie Amerykanów przypominamy. Nie zaszkodzi wiec i samemu się w lustrze tych doniesień przejrzeć. Zaproponowane w trakcie eksperymentów tematy konfliktu nie zaskakują. To zarówno sprawa homo-małżeństw, wyborów w obu krajach, zmian klimatu, jak i legalizacji marihuany, dostępności broni, czy prawa do aborcji. Jak na nasze czasy - przyznajmy - prawdziwa, choć nie zaskakująca, mieszanka piorunująca. I oto zdecydowana większość badanych, około dwóch trzecich, była gotowa zrezygnować z szansy wygrania pieniężnej nagrody, byle tylko nie narażać się na opinie, które kwestionują ich osobiste zdanie na dany temat. Nie koniec na tym, tę samą niechęć do zderzenia się z innym zdaniem prezentowali nawet w niewinnych, nie związanych z polityką tematach, jak... Coke kontra Pepsi, wiosna kontra jesień, miejsce przy oknie kontra miejsce przy korytarzu... To jakieś szaleństwo? Niekoniecznie. Zdaniem autorów pracy niechęć do słuchania innych opinii nie wynika z naszej wiedzy, przekonania, czy nawet zwykłego zmęczenia polityką, to poważniejszy objaw niechęci do mierzenia się z... dysonansem poznawczym. Badane osoby deklarowały przekonanie, że zderzenie z przeciwnym zdaniem sprawi im przykrość, zmusi do umysłowego wysiłku, a nawet wprawi we frustrację. To może niekiedy skończyć znajomość, czasem przyjaźń. Po co to komu? Powiedzmy sobie szczerze, często, nawet bardzo często, myślimy dokładnie w taki sam sposób. Nawet jeśli nie było tak kiedyś, po latach wyniszczającego konfliktu, z całą pewnością jest tak tu i teraz. W ten sposób liberałowie i konserwatyści tam, a PiS i anty-PiS tu, tracą zdolność rozmowy. Oby nie bezpowrotnie. Najprostsze rozwiązanie, polegające na choć częściowym obniżeniu temperatury i agresywności opinii po obu stronach nie wydaje się możliwe w sytuacji, w której obie strony liczą, że na polaryzacji jeszcze zyskają. Ale może na swój prywatny użytek warto ów dysonans poznawczy jednak oswajać. Choćby w małych dawkach. Wszystko jedno, czy akurat dziś nie mamy ochoty patrzeć na wyjątkowo dobre wyniki gospodarcze (bo przecież nie są zasługą tego rządu), czy może właśnie nie chcemy słyszeć o najnowszych wynikach sondaży (bo przecież są niewiarygodne) pamiętajmy, że odmrażamy sobie uszy nie tylko na złość temu, czy owemu, ale przede wszystkim na własną szkodę. Ci, którzy jeszcze próbują wyłowić sensowne argumenty z obu stron, stają się gatunkiem zagrożonym. Nie dajmy im wyginąć...