Dowodem na to - jednym z wielu - jest decyzja sztabu i być może samego kandydata, by rzucić się w wir referendów o JOW-ach, finansowaniu partii czy podatkach. Proszę państwa, jeśli wydaje wam się, że ktoś rozsądny to kupi, jesteście w błędzie. Jeśli uważacie, że ktoś kto ma szacunek do siebie i dobrze pamięta, jak postępowaliście z milionami podpisów zebranymi dla poparcia obywatelskich wniosków o referenda w sprawie emerytur, sześciolatków czy lasów, da się tym przekonać, to żyjecie na innej planecie. Naprawdę uważacie wyborców za aż takich idiotów? Ok, od lat widać, że uważacie, ale żeby się do tego tak otwarcie przyznawać, to już obraz prawdziwej desperacji. W rzeczywistości, którą mamy po niedzielnym głosowaniu, może się okazać, że równoczesne utrzymanie Bronisława Komorowskiego w Pałacu i Platformy w gabinecie premiera, cel tegorocznych kampanii miłościwie nam panującej partii, nie będzie możliwy do osiągnięcia. Co więcej, ostra kampania najbliższych dwóch tygodni, zakończona nawet ewentualnym zwycięstwem obecnego prezydenta może jeszcze bardziej jesienną kampanię parlamentarną PO skomplikować. Jak bowiem poczują się wszyscy ci rozczarowani "układem władzy" obywatele, jeśli przekonają się, że całe to ich chodzenie do wyborów prezydenckich psu na budę się zda? Ano jesienią ruszą do urn z jeszcze większą zaciętością, by już na pewno "wywrócić stolik" do góry nogami. Bez względu na to, co można sądzić o możliwości, czy nawet sensie łączenia w jednym bloku zwolenników PiS, Pawła Kukiza i Janusza Korwin-Mikkego, wyniki pierwszej tury wskazują, że - teoretycznie wciąż, ale jednak - mogą oni po jesiennych wyborach zbudować nawet większość konstytucyjną, podczas gdy resztkom Platformy nie pozostanie nawet ślad po sojusznikach. I kto tu nagle straci zdolność koalicyjną? A sami wyborcy Pawła Kukiza muszą sobie przecież zdawać sprawę, że pozostawanie w Pałacu dotychczasowego prezydenta utrudni przeprowadzenie zmian, których oczekują nawet jeśli jesienią kandydaci ich przyszłego ruchu obywatelskiego osiągną dobry wynik. Platforma mogłaby teoretycznie uznać, że porażka Bronisława Komorowskiego będzie mniejszym złem, które zaspokoi przynajmniej część widocznego wśród elektoratu apetytu na zmiany. Mogłaby też liczyć, że intensywna kampania straszenia równoczesnym urzędowaniem PiS w obu ośrodkach władzy przyniesie jeszcze jakiś skutek i pozwoli jesienią sytuację w Sejmie i Senacie uratować. Mogłaby, gdyby nie to, że... nie może. Ta partia przyzwyczaiła siebie i istotną część swoich wyborców do tego, że może tylko zagarniać coraz większe obszary władzy. Dzielenie się władzą z kimkolwiek to od co najmniej pięciu lat idea, która politykom Platformy Obywatelskiej nie mieści się w głowie. Dotyczy to zresztą dzielenia się władzą nie tylko z opozycją, ale i samymi obywatelami, którzy pozostali w partii tylko w nazwie. Bliższa temu rozumowaniu będzie więc obrona "kamieni kupy" za wszelką cenę, bo upadek Komorowskiego też przecież może pociągnąć za sobą lawinę. I tak źle więc, i tak niedobrze. Dla Platformy oczywiście. I tu jest pewna nadzieja, bowiem to co niedobre dla Platformy może okazać się nadzieją dla obywateli. Nadzieją na przerwanie chocholego tańca, w którym od 10 lat wszyscy uczestniczymy. Prezydent ma kłopoty nie dlatego, że kampania nie pokazała jego zalet, tylko dlatego, że nie pokazała ich cała jego kadencja. Można nawet stwierdzić, że z punktu widzenia przeciętnych obywateli prezydent tych zalet nie ma. Nie zdarzyło się w ciągu lat jego urzędowania nic, co wskazywałoby na to, że los Polaków w ogóle ma dla niego jakiekolwiek znaczenie. To było widać, słychać i czuć na tyle dobrze, że nawet dwa tygodnie spacerów wśród ludzi tego już nie zmienią. Bronisław Komorowski nie uczynił nic, by łagodzić nasze dramatyczne podziały i stanowczo za długo nie doceniał stojących przed nami zagrożeń. W ten sposób ani nie był prezydentem zgody, ani nie przyczynił się do naszego bezpieczeństwa. Fakt, że te właśnie słowa wybrał sobie na wyborczy sztandar sprawia, że prawda ta jeszcze mocniej kłuje w oczy. Nawet tych, którzy wcześniej nie chcieli tego widzieć. I tych, którzy nadal nie chcą, także. Grzegorz Jasiński - RMF FM