Takie pogłoski pojawiają się w rozmaitych środowiskach, co jakiś czas i zwykle zapominamy o nich zaraz po tym, jak przechodzą do historii. Kto jeszcze zawraca sobie głowę prognozami, że do końca świata doprowadzi uruchomienie w laboratorium CERN pod Genewą Wielkiego Zderzacza Hadronów? No właśnie. Tym razem oczywiście pretekst do snucia katastroficznych wizji jest wyjątkowo interesujący. 21 grudnia kończy się bowiem okres tak zwanych 13 baktunów od początku cyklu w kalendarzu Majów (baktun trwa 144 tysiące dni). Zdaniem niektórych to ma oznaczać, że kończy się cykl dzieła stworzenia i poza nim, niczego więcej już nie będzie. To miałoby oznaczać koniec świata. Eksperci podkreślają jednak, że Majowie wcale nie musieli uznawać, że obecny cykl będzie miał tyle samo baktunów, co poprzedni, że ewentualnego końca cyklu nie musieli też wiązać z jakąś katastrofą. Bardziej prawdopodobne wydaje się, że koniec cyklu, jak i w naszym kalendarzu, oznaczał dla nich początek kolejnego. Jeśli przypomnimy sobie szum wokół "pluskwy milenijnej" przy okazji niedawnego przełomu naszego tysiąclecia, możemy uznać, że przejście z jednego cyklu w drugi bywa nieco kłopotliwe i kosztowne, ale nie kończy się żadnym realnym zagrożeniem. Co najwyżej niektórzy mogą na nim zarobić więcej, niż inni. I nie mam na myśli tylko producentów kalendarzy. Pojawia się wreszcie pytanie, skąd Majowie mieliby wiedzieć o przyszłym kataklizmie z tak dużym wyprzedzeniem. Sami nie byli w stanie obronić się przed skutkami zmian klimatycznych, które doprowadziły ich własną cywilizację do upadku. Raczej nie mieli okazji wyciągnąć z tego wniosków na temat naszych czasów. Kolejne argumenty za tym, że świat jeszcze potrwa, przynoszą naukowcy agencji NASA. Ich badania nie wskazują na to, by w tym tygodniu zanosiło się na którekolwiek z prawdziwie groźnych dla naszej planety zdarzeń. Twierdzą, że nie jesteśmy w tej chwili na kursie żadnej groźnej kosmicznej skały ani planety, o której istnieniu byśmy wiedzieli. A gdyby miała do nas dotrzeć w tak krótkim czasie, musielibyśmy już widzieć ją gołym okiem. Nie grozi nam też żaden spektakularny wybuch na Słońcu, który teoretycznie mógłby pozbawić nas prądu i co za tym idzie dostępu do licznych gadżetów, bez których już nie wyobrażamy sobie życia. Słońce owszem wchodzi w maksimum swej aktywności, ale ten cykl jest wyjątkowo spokojny. Podobnie nieuzasadnione są lęki o nagłą zamianę biegunów magnetycznych Ziemi (taka zmiana zajmuje setki tysięcy lat), czy katastrofalne skutki szczególnych ustawień planet (nie będzie teraz żadnego szczególnego ustawienia, a nawet gdyby było i tak nie wywołuje to żadnych znaczących dla nas skutków). Trzeci i rozstrzygający argument za tym, by twierdzić, że końca świata tym razem nie będzie, ma podstawy - nazwijmy to - praktyczne. Przewidywanie końca świata zawsze grozi wyjściem na idiotę, gdy do tego nie dojdzie. Nietrafiona prognoza może rodzić konieczność tłumaczenia się i potrzebę zwalenia winy na kogoś, kto nas zwiódł i omotał. Dawanie głowy, że końca świata 21 grudnia tego roku nie będzie, to co innego. Jest znacznie bezpieczniejsze. Gdyby jednak okazało się, że nie mieliśmy racji, zawsze będziemy mogli zwalić winę na NASA i ewentualne, pełne wyrzutu spojrzenia znajomych, nie będą tak dokuczliwe. Wiele wskazuje zresztą na to, że w razie czego wszyscy będą zajęci czym innym, niż robieniem nam wyrzutów. PS. Ponad wszelką wątpliwość idą Święta Bożego Narodzenia. Wszystkiego najlepszego. Oby i tym razem były w nas początkiem czegoś lepszego. Grzegorz Jasiński - RMF FM